feat - fable journey

Fable: The Journey – recenzja gry

Ocena: 6,5

Plusy:
+ piękny baśniowy klimat…
+ …wsparty fantastyczną oprawą
+ ciekawa historia
+ bardzo dobry polski dubbing
+ praktyczne wykorzystanie Kinecta…

Minusy:
- …który czasami karci nadpobudliwych graczy
- ograniczona swoboda eksploracji (praktycznie do zera)
- kalorii też zbyt wielu nie spali


Steel Battalion: Heavy Armor i Kinect Star Wars dobitnie potwierdziły tylko tezę, że Kinect najlepiej sprawdza się w przypadku gier tanecznych, oraz zbiorów sportowych mini gierek. Wobec powyższego, zapowiadane od dłuższego czasu Fable: The Journey nie napawało mnie zbytnim optymizmem i spodziewałem się kolejnych frustrujących chwil przy swojej konsoli. Czy Anglikom z Lionhead udało się oddać ducha serii Fable i udowodnić, że gra przeznaczona wyłącznie na Kinecta będzie czymś więcej, niż błahostką dla casuali? Po odpowiedzi odsyłam poniżej.

Wyruszasz w podróż? Połamania rąk!

Jeśli oczekujecie wylanych hektolitrów potu, spalonych tysięcy kalorii i bolesnych zakwasów, to poczekajcie lepiej na Nike+ Kinect Training, bo Fable: The Journey nie uczyni z Was Roberta Burneiki. To spokojna i odprężająca produkcja, w którą grać trzeba na siedząco – tak, wbrew co poniektórym opiniom, Kinect nie ma problemu z rozpoznawaniem takiej pozycji. W tytułową podróż wyruszycie dwukołowym powozem, na którym wygodnie się usadowicie z lejcami w dłoniach. W ten sposób przyjdzie Wam spędzić blisko połowę czasu gry, lecz bez obaw – pomimo anemicznego (choć nie zawsze) tempa, gra zmusza do bieżącego kontrolowania wydarzeń na ekranie. Ciągnący furmankę koń (a w zasadzie klacz) posłusznie porusza się przed siebie, a za pomocą ruchu imitującego strzelanie z lejc, można zmieniać tempo – spokojny kłus, galop i najszybszy cwał, którego czas trwania zależny jest od paska wytrzymałości zwierzęcia. Trzeba niezwykle uważać z kontrolowaniem tempa jazdy, bo szybkie wjechanie na skalne wertepy może się skończyć kontuzją klaczy. Lejce umożliwiają także korygowanie obranego kursu, dzięki czemu omijać można gęsto rozstawione przeszkody, a także zbierać trójkolorowe kule doświadczenia.

Od czasu do czasu przychodzi pora na opuszczenie wygodnej bryczki i spenetrowanie niegościnnych terenów Albionu. Bez obaw, nie trzeba podnosić się z kanapy i czekać na ponowną kalibrację Kinecta – gra sama zadecyduje, w którą stronę uda się bohater, a Waszym zadaniem będzie eksterminacja napotkanych przeciwników. Takie rozwiązanie znane jest z klasycznych „celowniczków na szynach”, a jedynym udogodnieniem w nowym Fable jest możliwość balansowania tułowiem, które skutkuje wykonaniem uników. Cała magia tytułu spoczywa w starożytnych rękawicach bohatera, które stają się orężem w walce z zagrażającemu światu złu i jego pomiotom. Jak to działa? Prosto, ale trzeba także dodać, że całkiem precyzyjnie. Zdarzają się wprawdzie momenty wszechogarniającego chaosu, gdy dopadnie Was wrażenie, że nic nie działa tak, jak powinno – wystarczy jednak opanować nerwy i bardziej skoncentrować się na rozgrywce. Niekontrolowane machanie kończynami górnymi nigdy nie lubiło się z Kinectem, a Fable: The Journey w żadnym momencie nie wymusza gwałtownych i nieprecyzyjnych ruchów. Liczy się spokój, a czasu na podjęcie i wykonanie konkretnych akcji jest wystarczająco dużo. Walka opiera się na zagraniach zarówno ofensywnych, jak i defensywnych. Lewa ręka odpowiada za te drugie – możemy odepchnąć przeciwnika, złapać go magicznym lassem i cisnąć w przepaść, lub ewentualnie w innych wrogów (rozwiązanie podobne do smyczy z Bulletstorm), zablokować cios, oraz odbić rzucony w Waszym kierunku przedmiot. Prawą ręką zadajemy wrogom ból. Rozmaite kombinacje związane z magicznymi pociskami poznacie na początku swej przygody z grą. Wystrzeliwując pociski, można zmieniać ich tor lotu i kąsać ukrywających się za osłonami adwersarzy, demolować otoczenie za pomocą wybuchających beczek, a możliwość rozwoju umiejętności może zaowocować kolejnymi ulepszeniami ataków (np. pocisk raniący kilka celów jednocześnie). Na ekranie nie uświadczycie znanego z Child of Eden celownika – tutaj należy wykonać precyzyjny ruch w kierunku ekranu. Im więcej cali ma telewizor, tym lepiej, a nie można też zapominać o dokładnym skalibrowaniu Kinecta. Fable: The Journey wprowadza drobne elementy RPG, które umożliwiają doskonalenie cech zarówno bohatera, jak też towarzyszącej mu klaczy. To i tak dużo jak na tego typu produkcję, bo takie Fable III, niesłusznie uważane za grę role-playing, nie oferowało w tej materii absolutnie nic.

Ostatnim elementem gry, choć znacznie mniej istotnym, są obozowiska, rozbijane co pewien czas przez bohatera. Służą one przede wszystkim jako spoiwo fabularne dla przedstawianych wydarzeń, ilustrując je ciekawymi wstawkami animowanymi. W trakcie odpoczynku można także nakarmić i napoić klacz, a także wykurować jej rany, tudzież wyczesać błoto z sierści. To takie trochę uproszczone Kinectimals, które w pewnym sensie ma wywołać w graczu wrażenie zżycia się z towarzyszką podróży. Chwyt może i tani, ale nie ma się nad czym zbytnio rozwodzić – chwila odpoczynku i niepozornej interakcji jest jak najbardziej mile widziana.

Podróże małe i duże.

Zauważyłem, iż większość swych recenzji rozpoczynam od przedstawienia twórców i otoczki fabularnej. Tym razem postanowiłem przetasować kolejność. Nie zrobiłem tego przypadkowo, ani dla hecy. Dzięki memu przemyślanemu fortelowi, miłośnicy starszych odsłon wiedzą już, że mają do czynienia z produktem zgoła innym. Mimo tego drobnego faktu, polecam im dalszą lekturę tego tekstu, bo kilka informacji może jednak zaważyć na decyzji o ewentualnej inwestycji. Jak nie dla siebie, to może dla kogoś młodszego w rodzinie. W końcu niebawem nastanie grudzień.

O autorach mówić mógłbym sporo, a zwłaszcza o stojącym swego czasu na czele Lionhead Peterze Molyneux. Tylko po co miałbym to robić? Piotrek lubił nadużywać swej bujnej wyobraźni nie tylko w trakcie kreacji bajkowych światów, ale także w działaniach marketingowych. Przez takie zagrywki, produkcje studia częstokroć krytykowane były za to, że nie są takimi, jakimi widział je ich twórca. Nauczyłem się jednak przepuszczać słowa Molynoux przez uszy, by nie umieszczały w mej głowie wyssanych z palca faktów. Podziwiam pasję, z jaką opowiadał o swoich grach, ale grubo rozmijał się z prawdą. Dziś nie ma go już w Microsofcie, ponieważ, wzorem Rona Gilberta i Tima Schafera, postanowił podbić rynek gier niezależnych. Może to korporacyjny reżim zadusił w nim kreatywność, jaką cechował się jeszcze w trakcie prac w Bullfrog? Nie wiem i nie chcę zgadywać. Fable: The Journey nosi w sobie znamiona jego wieloletniej pracy w Lionhead i to chyba dobrze. Klimat i charakterystyczny, brytyjski humor, są tutaj tak samo obecne, jak w poprzednich odsłonach serii – no może poza Fable Heroes, które swą zamierzoną, kukiełkową stylistyką odbiegało trochę od ustalonego lata temu kanonu.

Fabuła przedstawia losy Gabriela, członka koczowniczego plemienia, który przez własne roztargnienie odłącza się od grupy towarzyszy. Uderzony piorunem most zapada się, zostawiając bohatera na przeciwległej krawędzi przepaści. Pozostaje mu zatem podróż przez niegościnne lasy, w trakcie której zdany będzie wyłącznie na siebie i na towarzyszącą mu klacz o imieniu Seren. Już po kilku minutach Gabriel spotyka Teresę – wróżkę obecną w każdej odsłonie sagi Fable. Kobieta ta, licząca sobie co najmniej kilkaset wiosen, stoi na straży porządku w krainie zwanej Albionem i wielokrotnie już ratowała ją przed  zbliżającą się zagładą. To ona prowadziła do chwały wszystkich bohaterów, w jakich przyszło się graczom w przeszłości wcielić. Nie inaczej jest w przypadku Gabriela, który ratując Teresę ze sporych opresji, dokonuje chyba najodważniejszego czynu w swym dotychczasowym, tchórzliwym żywocie. Nie muszę chyba dodawać, że wróżka widzi w nim kolejną reinkarnację legendarnych Bohaterów, którzy od wieków stali na straży Albionu. Gabriel wchodzi w posiadanie magicznych rękawic i wyrusza w tytułową podróż, której celem jest ocalenie świata przed nieuchronnie zbliżającym się końcem. Na drodze stanie cała menażeria, która towarzyszy fanom serii od wielu już lat – hobbesy, balverine’y i masa innego mięsa do przypieczenia odrobiną magii.

Można by rzec, że scenarzyści Lionhead opierają swoje tytuły na tym samym skrypcie, zmieniając ewentualnie epoki, w których toczy się akcja. Albion, bohater i zło – te elementy przewijają się w każdej odsłonie i nie inaczej jest tym razem. Czy to źle? Niezupełnie. Fable: The Journey przedstawia tą samą historię, jednak grono jej potencjalnych odbiorców wydaje się zgoła inne. To lekka produkcja o silnym zabarwieniu „casualowym”, więc skierowana jest bardziej do żon i dzieci dorosłych graczy, niż do nich samych. Jako miłośnik świata zrodzonego w brytyjskim studiu, nie mogłem odpuścić sobie tego tytułu i w sumie cieszę się, że tego nie zrobiłem. Fable: The Journey jest idealnym przykładem historii, która opowiedziana została z zupełnie innej perspektywy. Nie chodzi mi o alternatywną wersję wydarzeń, widzianą oczami przeciwników, tylko o prezentacje klasycznej bajki w sposób, który umożliwi większą interakcję ze światem widzianym w ekranie telewizora. Dlatego brak oryginalnej fabuły nie jest w tym przypadku minusem nowego Fable, bo tytuł ten pod żadnym pozorem nie aspiruje do miana pełnoprawnej kontynuacji cyklu.

Jak tu ładnie.

Fabuła jest kalką poprzedników, swobodę eksploracji ograniczono wąskimi korytarzami, a czas na ukończenie całości oscyluje w okolicach kilku godzin. Czy jest aspekt, w którym Fable: The Journey może górować nad pełnoprawnymi odsłonami serii? Dwa angielskie słowa w połączeniu z arabską cyfrą powinny udzielić odpowiedzi – Unreal Engine 3. Trzy części Fable prezentowały się całkiem dobrze, jednak raziły trochę kanciastymi postaciami i mało szczegółowymi obiektami. Tutaj sprawa przedstawia się inaczej. UE3 średnio radził sobie z otwartymi terenami, dlatego Lionhead korzystało do tej pory z własnego silnika. Technologia stworzona przez Epic pokazywała pazur w grach, które w ten, czy inny sposób ograniczały swobodę eksploracji. Raz jest to bardziej widoczne (Mass Effect 2 i 3), innym razem mniej (seria Gears of War). Fable: The Journey to niekończąca się podróż po z góry zdefiniowanych ścieżkach, dlatego UE3 sprawdza się tutaj idealnie. Kapitalnie odwzorowano modele drzew, postacie (choć nadano im trochę charakterystycznego dla serii, karykaturalnego sznytu), a największe wrażenie wywołują rozmaite efekty specjalne – burza, deszcz, refleksy słoneczne, woda, wiatr i ogień. Wszystkie te elementy prezentują się fantastycznie, co w połączeniu z bardzo dobrą jakością tekstur i soczystą paletą barw, tworzy całość niezwykle atrakcyjną dla oczu. Drażni trochę opóźnienie w doczytywaniu tekstur, ale to już norma w przypadku konsol obecnej generacji i narzędzi programistycznych Epic.

Oprawa muzyczna nawiązuje do tradycji serii, więc Wasze uszy pieścić będą niezwykle melodyjne motywy, odegrane przez orkiestrę symfoniczną. Raz bardziej pompatyczne, innym razem melancholijne. Świetnie uzupełniają się jednak z oprawą wizualną, tworząc iście bajkowy klimat.

Na osobny akapit zasługuje polska wersja językowa, za którą należą się pochwały dla polskiego oddziału Microsoftu. Czasy, w których jedynemu zlokalizowaniu poddawane były napisy, odeszły chyba na dobre i bardzo się z tego powodu cieszę, ponieważ wszystkie duże premiery szykowane na jesień tego roku poddane zostały całkowitemu spolszczeniu. Widać, że działania na tym polu lokalnego oddziału Sony zainspirowały konkurencję do wytężonego wysiłku. Aktorzy podkładający głosy w Fable: The Journey wywiązali się ze swych zadań bez zarzutu i całość brzmi znacznie lepiej, niż w Kinect Star Wars. Od razu słychać, że mamy do czynienia z profesjonalistami, którzy świetnie wczuli się w role. Uwzględniono nawet tak często pomijane detale, jak echo w tunelu, czy jaskiniach. Nie mam uwag, choć nie jest to najlepsza polonizacja Microsoftu – co najmniej dwa nowe tytuły stoją o kilka klas wyżej. Tak, mówię o Forza Horizon i Halo 4.

I co ja mam teraz zrobić?

Czuję się niczym Gabriel, oczywiście bohater gry, a nie kolega z redakcji – trochę zagubiony. Ocenianie Fable: The Journey jest trudnym zadaniem, bo zależy przede wszystkim od kąta, pod jakim się na produkcję Lionhead patrzy. Jeśli spodziewaliście się pełnoprawnego Fable, w którym sterowanie padem zamieniono na wykorzystanie Kinekta, srogo się rozczarujecie. To prosta gra zręcznościowa, podana w świetnej oprawie i nawiązująca do znanego uniwersum. Dodatkowo oferuje sporo dodatków, które pozwolą cieszyć się nią dłużej. Posiadacze znanej z rynku XBLA Fable Heroes ucieszą się z faktu, że Fable: The Journey odblokuje kilka dodatkowych postaci (m.in. Teresę). Z drugiej strony złoto zebrane w Heroes może posłużyć do zakupów w The Journey. „Gotta Catch ‘Em All”, jak powiedziałby zapewne fan Pokemonów i miałby rację – warto posiadać w swych zbiorach obie ze wspomnianych produkcji. Taka wzajemna zależność jest niezwykle miła i żałuję, że nie było jej w pozostałych odsłonach serii. Dla miłośników rywalizacji przygotowano z kolei tryb zręcznościowy, w którym na ponowne zaliczenie czekają sekwencje walk z trybu fabularnego. Dlatego też Fable: The Journey sprawdzi się zarówno przy parogodzinnym posiedzeniu (bo nie męczy, jak pozostałe gry na Kinecta), ale pozwoli też na szybką, niezobowiązującą partyjkę.

To ile? Całkiem sporo. Możecie uważać mnie za bezkrytycznego wobec kontrolera Microsoftu, ale jesteście w błędzie. Pewnie dałbym Kinect Star Wars trochę wyższą ocenę, niż dał Gambit (może o pół oczka), ale to ja poszczycić się mogę najbardziej brutalnym stłamszeniem tytułu stworzonego pod Kinekta. Chodzi oczywiście o Steel Battalion od From Software. Fable: The Journey jest lepszy od obu tych pozycji, więc na starcie ma już czwórkę, ale to nie jest nasze ostatnie słowo. Grafika i przemyślany koncept rozgrywki coś od siebie dodadzą do końcowej oceny, a w miarę precyzyjne (choć nie zawsze) sterowanie też nie powinno jej zaniżyć. Stoję więc na rozdrożu, bo ciężko mi wskazać konkretną grupę docelową dla tej gry. „Hardkorowi” gracze i tak zrównają nowe Fable z glebą, zarzucając jej zbytnie uproszczenia, a miłośnicy intensywnej gimnastyki narzekać będą na leniwe tempo rozgrywki i wymuszanie pozycji siedzącej. Z drugiej zaś strony znajdą się fani serii, którzy mogą, choć nie muszą, zanurzyć się ponownie w świecie Albionu i bawić będą się przednie (lecz całkowicie inaczej). Do takiej grupy zaliczyłbym siebie. Pozostają jeszcze pociechy i gracze, którym wirtualne powożenie bryczki i rzucanie czarów wyda się czymś niezwykłym. Cztery grupy i remis dwa do dwóch. Dla pierwszych zatem pozostanie czwórka (uzasadniłem tę ocenę kilka zdań wcześniej), dla drugich przygotowałem dziewiątkę (bo ładnie, precyzyjnie i bez zbędnych udziwnień). Szybka podróż do czasów wczesnej szkoły podstawowej i zajęć z matematyki pomogła mi w rozwiązaniu tego prostego zadania. (4+9)/2=6.5. I taką liczbę znajdziecie na końcu tej recenzji. Dlatego musicie wybrać, do której grupy odbiorców się zaliczycie, a z podjęciem decyzji nie powinniście mieć problemów.

FacebookGoogle+TwitterPinterestLinkedInBlogger Post

Komentarze