feat - nfs run rec

Need for Speed: The Run – recenzja gry

Ocena: 6,5

Plusy:
+ bardzo widowiskowe sekwencje QTE
+ zróżnicowane krajobrazy
+ efekty pogodowe
+ filmowy klimat

Minusy:
- model jazdy
- karygodnie krótki tryb tytułowy
- kilka denerwujących błędów


Z głębokiego snu wyrwało go dziwne uczucie lewitacji. Powoli otworzył oczy i dopiero po krótkiej chwili uświadomił sobie, że siedzi za kierownicą czerwonego Porsche Carrera 911. Nic nowego – pomyślał. Większość swojego dorosłego życia spędził za kółkiem. Nigdy jednak nie zdarzyło mu się zasnąć za kierownicą. Nie miał także w zwyczaju przywiązywania do niej własnych nadgarstków. Po ułożeniu sobie w głowie wszystkich myśli wiedział już wystarczająco dużo. Podczepiony do dźwigu niemiecki klasyk zmierzał w miejsce, w którym żywot kończy większość nienadających się do jazdy samochodów, czyli w paszczę prasy hydraulicznej. Czy zmiażdżona w kostkę bryła stali nie spłynie krwią nieszczęsnego kierowcy, który nieopatrznie znalazł się wewnątrz samochodu? Odpowiedź na to pytanie poznacie w najnowszej odsłonie cyklu Need For Speed o krótkim podtytule The Run.

Wyścig ostatniej szansy

Filmowa fabuła nieodłącznie towarzyszyła ostatnim odsłonom cyklu Need For Speed spod dłuta ekipy Black Box. Niestety przerost ambicji twórców swoje apogeum osiągnął podczas premiery NFS: Undercover, które okazało się średnio grywalnym bublem ze sporą ilością filmowych przerywników. Produkcji nie uratował wysoki budżet, którego lwią część pochłonęły zapewne gaże dla występujących w niej aktorów. Wydawca serii, czyli Electronic Arts, postanowił oddać swą markę w inne ręce, co zaowocowało sporym odświeżeniem eksploatowanej do granic przyzwoitości kilkunastoletniej formuły. Pseudo symulacyjny Shift od Slighty Mad Studios i typowo zręcznościowy Hot Pursuit od Criterion na nowo rozpaliły serca fanatyków wirtualnej motoryzacji. Marka Need For Speed odzyskała utracony blask, więc tym większe zdziwienie wywołała informacja, że przy najnowszej odsłonie ponownie pracuje kanadyjskie studio Black Box. Czy The Run okaże się dla nich okazją do rehabilitacji, czy też ostatnim gwoździem do trumny? O tym zadecydują portfele graczy.

Z San Francisco do Nowego Jorku w ciężkim deszczu

Jack Rourke jest świetnym kierowcą. Ryzyko, które podejmował w trakcie wyścigów, wielokrotnie dawało mu miejsce na podium. Niestety w sferze finansowej nasz bohater nie miał już tyle szczęścia. Nieuregulowane długi wobec mafijnej rodziny skończyć się dla niego mogły tylko w jeden sposób – pocałunkiem Ponurego Żniwiarza. Tak by zapewne się stało, gdyby uwięziony w samochodzie Jack nie obudził się w chwili, gdy czerwone 911 zmierzało prosto w brutalny uścisk prasy znajdującej się na złomowisku. W tym miejscu to od refleksu graczy zależeć będzie jego dalsze być albo nie być. Na ekranie pojawia się informacja, który z przycisków pada należy wcisnąć. Prawidłowa i szybka reakcja zaowocuje pchnięciem akcji do przodu i stajemy się czynnymi uczestnikami brawurowej ucieczki bohatera przed gangsterami. Wprowadzenie sekwencji QTE (z ang. Quick Time Event) jest nowością nie tylko dla serii NFS, ale dla ogółu gatunku wyścigów samochodowych. Oczywiście sekcje upodabniające NFS: The Run do Shenmue, czy choćby Heavy Rain, dotyczą tylko momentów, w których Jack Rourke znajduje się poza samochodem. W ten sprytny sposób twórcy zastąpili przydługawe przerywniki animowane interaktywnymi sekwencjami. Rozwiązanie to ma dwie podstawowe zalety. Pierwsza z nich to bez wątpienia urozmaicenie rozgrywki, druga natomiast sprawia, że stanowią one zintegrowaną z grą całość i nie sprawiają wrażenia doklejonych na siłę. Po prostu są, nie przeszkadzają i nie pojawiają się co kilkanaście sekund. Szczerze mówiąc, to mogłoby być ich nawet więcej.

Wracając jednak do meandrów fabularnych, jedynym ratunkiem dla naszego bohatera okazuje się nielegalny wyścig, w trakcie którego przemierzymy USA od zachodniego do wschodniego wybrzeża. Do pokonania czeka ponad dwustu konkurentów, a nagroda to okrągłe 25 milionów dolarów. W zasadzie to dziesięć procent tej sumy, ale nie będę zdradzał fabuły. Start wyścigu ma miejsce w San Francisco, z którego to wyruszamy na wschód, przemierzając słoneczne kalifornijskie krajobrazy. Po przekroczeniu granicy stanu Nevada udajemy się do Las Vegas, gdzie Rourke ponownie wpakuje się w tarapaty, a od naszych zręcznych palców zależeć będzie jego ucieczka przed stróżami prawa. W trakcie liczącej blisko pięć tysięcy kilometrów eskapady trafimy też do zaśnieżonego Colorado, następnie odwiedzimy Andrzeja Gołotę w Chicago, zaś linię mety przekroczymy w Nowym Jorku. Po drodze poznamy też kilkoro innych uczestników wyścigu, w tym dwie gorące modelki znane ze Sports Illustrated – Christine Teigen i Irinę Shayk („dziewczyna” znanego z Realu Madryt Cristiano Ronaldo). Oprócz wspomnianych pań, przez ekran przewinie się kilka innych mniej lub bardziej znanych aktorów w swoich cyfrowych rolach – m.in. Christina Hendricks i Sean Faris. Jak widać, nazwiska szału nie robią, a ekipa Black Box w poprzednich produkcjach współpracowała z trochę bardziej utalentowanymi celebrytami (np. Emmanuelle Vaugier i Maggie Q).

Podsumowując, mamy do czynienia ze scenariuszem o sporej dozie rozmachu. Co prawda, sam motyw wyścigu od wybrzeża do wybrzeża Stanów Zjednoczonych pojawił się już w roku 1985 w grze The Great American Cross-Country Road Race od Activision (gdyby Bobby Kottick zdawał sobie z tego sprawę, mielibyśmy zapewne kolejny proces na lini EA – Activision-Blizzard), jednak w Need For Speed: The Run autorzy zrealizowali całość z niespotykanym wcześniej polotem. Do tej pory w fabularyzowanych odsłonach serii NFS (Underground, Most Wanted, Carbon i Undercover) mogliśmy szaleć tylko w obrębie pojedynczych, fikcyjnych metropolii. Tym razem zaś krajobrazy za oknem zmieniają się niczym w kalejdoskopie, a odwiedzane miasta istnieją w rzeczywistości. Żeby jednak nie było zbyt różowo, od razu muszę napisać o największym mankamencie recenzowanej tu gry – przejazd rzekomych 5000 kilometrów zajmie nam raptem dwie, maksymalnie trzy godzinki. Cały wyścig podzielono na dziesięć etapów, a każdy z nich na kilka pomniejszych, raptem parokilometrowych odcinków. Na szczęście standardowa już w serii usługa Autolog znacznie przedłuża satysfakcję z gry, porównując nasze osiągnięcia z rezultatami osiąganymi przez znajomych i będąc swoistym samochodowym portalem społecznościowym. Nie zapomniano także o trybach online, w których rywalizować możemy z innymi, będącymi w „potrzebie prędkości” graczami. Niestety czasami zdarza się dziwna sytuacja, w której startujemy kilkanaście sekund za rywalami i szanse na wygraną w tak nierównej rywalizacji maleją do minimum.

Odmrożone źrenice

Za wrażenia wizualne odpowiada znany z Battlefield 3 silnik Frostbite 2. O tym, jak potężne jest to narzędzie, wiedzą wszyscy posiadacze silnych pecetów. Szkoda, że najnowszy FPS od DICE na konsolach nie wygląda już tak efektownie, rzekłbym nawet, że w wielu aspektach rozczarowuje. Tym większą niespodzianką wydaje się fakt, że w NFS: The Run studio Black Box poradziło sobie lepiej z tą technologią, niż jej oryginalni twórcy. Największe wrażenie robią krajobrazy. Fenomenalne refleksy słoneczne odbijające się na asfalcie, różnorodne budynki i efekty HDR to tylko początek przygotowanych wodotrysków. Zachwyca różnorodność lokacji. Ścigamy się po autostradach międzystanowych, parkach krajobrazowych, pośród wodospadów, na pustyni w trakcie burzy piaskowej i na ośnieżonych górskich serpentynach. Wszystko o różnych porach doby i w towarzystwie zmiennych warunków atmosferycznych. Czapki z głów przed Frostbitem 2. Takich malowniczych widoków nie uświadczymy w żadnej innej grze wyścigowej. Z pewnością wpływ na ogólną wydajność technologii ma tutaj brak obecnej w Battlefield 3 destrukcji otoczenia i bardziej ograniczona konstrukcja poziomów (wiem, porównanie zamkniętych odcinków w grze wyścigowej z rozległymi terenami w wojennej strzelaninie mija się z celem, jednak jakoś trzeba wytłumaczyć fakt, że konsolowa wersja silnika stworzonego dla FPS’a lepiej radzi sobie w grze samochodowej). Czy są jakieś minusy? Całkiem sporo. Przede wszystkim płynność animacji nie zachwyca i daleko jej do sześćdziesięciu klatek. Słabo na tle konkurencji wypadają także modele samochodów, co najlepiej widać np. przy nadkolach, których okrągłości są z lekka kanciaste. Modele postaci wyglądają jak animowane lalki Barbie i daleko im do perfekcyjnie animowanych żołnierzy w BF3. Mimo tych narzekań, grafika ma prawo się podobać, ale w stosunku do zeszłorocznego NFS: Hot Pursuit nie zanotowała znaczącego progresu i w niektórych miejscach wypada nawet gorzej od produkcji Criterion.

Podobnie ma się sprawa z dźwiękiem. Zamiast kilkudziesięciu licencjonowanych kawałków, w tle przygrywa nam iście filmowa muzyka, która jednak najlepiej sprawdza się przy policyjnych pościgach. W trakcie standardowych zawodów nie jest w stanie wystarczająco podnieść poziomu adrenaliny i w tym przypadku wolałbym jednak usłyszeć chociażby White Lies, czy też Pendulum.

Call of Duty na czterech kołach

Najbardziej rozczarowuje fizyka jazdy. Znów muszę odnieść się do Hot Pursuit, bo jest to tytuł najbliższy gatunkowo recenzowanej tu grze. Produkcja Criterion to arcade w najczystszej formie, w którym model jazdy w głównej mierze opierał się na dynamicznych, znanych m.in. z Ridge Racer i OutRun, poślizgach. W The Run samochody wydają się znacznie cięższe, a najbardziej niepokoi fakt, że nie mamy nad nimi pełnej kontroli. Czasami lekkie trącenie gałki analogowej wystarczy, by nasza bryka błyskawicznie zmieniła pas na autostradzie, lawirując między innymi uczestnikami ruchu. Innym razem samochód zareaguje ze sporym opóźnieniem i miałem wrażenie, że zamiast Świętego Krzysztofa, nad kierowcami pieczę sprawuje jeden wielki skrypt. Podobnie sprawa ma się z wypadkami. Ścinanie zakrętów i jazda poboczem często, choć nie zawsze, kończy się ekranem informującym o powrocie do poprzedniego punktu kontrolnego (mamy tu modną ostatnio funkcję cofania czasu, choć rozwiązano ją znacznie gorzej niż w Forza Motorsport 4 i DiRT 3).

Smutny werdykt

Need For Speed: The Run mógł być czymś naprawdę wielkim. Niestety Kanadyjczycy z Black Box pokpili kilka elementów i w rezultacie stworzyli grę bardzo nierówną. Dziwne, bo z pewnością mieli możliwość konsultacji z odpowiedzialną za Hot Pursuit ekipą Criterion. Niestety nic z tego nie wyszło i najnowszy tytuł z serii cierpi w tych miejscach, w których jego poprzednik  brylował. Mowa tu oczywiście o modelu jazdy, ale znalazło by się wiele innych rzeczy, które mogli (i powinni) zrobić lepiej. Rozczarowuje także tytułowy tryb zabawy, który zapewni raptem kilka godzin jazdy. Po jego zaliczeniu nie ma już w zasadzie do czego wracać. Zdecydowanie większą przyjemność sprawiają beztroskie ucieczki przed policją w ubiegłorocznej odsłonie serii, podobnie jak obecne w niej tryby multiplayer. Na plus zaliczyć trzeba za to ciekawą fabularną otoczkę, zróżnicowanie krajobrazów i klimat całości. Gdybym jednak miał wybierać pomiędzy The Run, a Hot Pursuit, to zdecydowałbym się na ten drugi. Zaoszczędzoną stówkę, stanowiącą różnicę w cenie obu tytułów, zainwestowałbym np. w prezenty pod choinkę.

FacebookGoogle+TwitterPinterestLinkedInBlogger Post

Komentarze