Ocena: 9,0
Plusy:
+ świetna i satysfakcjonująca walka
+ tryb "battle focus"
+ stylizacja na lata 60-te
+ fabuła mocno się rozkręca
+ liniowy przyrost epickości
+ muzyka w trakcie walki
+ immersja
+ levelowanie i umiejętności agentów
Minusy:
- grafika "tylko" poprawna
- nudnawi bohaterowie
- muzyka poza walką
Stany Zjednoczone, rok 1962, środek Zimnej Wojny. W obliczu eskalacji napięć pomiędzy USA a Rosją nikt nie spodziewał się ataku z zewnątrz. A jednak. Obcy zaatakowali niespodziewanie, szybko i skutecznie likwidując główne ośrodki dowództwa armii. I właśnie w sam środek tej zawieruchy trafił William Carter – agent specjalny którego rola w nadchodzącej wojnie szybko stanie się dużo większa, niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać. W obliczu inwazji z kosmosu Ameryka musi odłożyć swoje zatargi z Rosjanami i aktywować do czynnej służby tajemniczą organizację „Biuro” – początkowo powołaną do walki z komunistami, a zmieniającą teraz swoją nazwę na XCOM…
Na początku warto nadmienić, że XCOM Declassified jest grą, wobec której nastroje były dość mieszane. Fani oryginalnego UFO: Enemy Unknown na pewno pamiętają delikatnie rzecz ujmując mało udanego spin-offa XCOM: Enforcer, który był, podobnie jak teraz The Bureau, trzeciosobowym shooterem – powszechnie uznanym za absolutne dno dla serii. Szczęśliwie dla entuzjastów w tym przypadku historia się nie powtórzy, dostaliśmy bowiem w tym roku grę absolutnie świetną.
Przede wszystkim trzeba rzec, że mimo oczekiwań na otrzymanie prequela w formie strategii turowej mamy tu do czynienia istotnie z grą TPP, ale mocno skoncentrowaną na aspekcie taktycznym. Twórcy najwyraźniej mocno inspirowali się ostatnimi dwiema częściami Mass Effecta, co czuć praktycznie od początku – choć ta inspiracja wyszła akurat tytułowi na dobre. Podobnie jak w ME mamy tutaj dwóch towarzyszy, z którymi przemieszczamy się z miejsca na miejsce, komentując od czasu do czasu zaistniałą sytuację i piorąc obcych po ich paskudnych gębach. Nawet dialogi, wraz z dokonywanymi w ich trakcie wyborami, wyglądają jak żywcem z uniwersum Bioware’u wyjęte. Zobaczcie tylko jak wygląda choćby „kółko dialogowe”. Niby nic odkrywczego, ale wciąż sprawdza się znakomicie. Wszak dobrymi tytułami należy się inspirować.
Słowem-kluczem jest tu właśnie prequel. Jak się okazuje, inwazja, z którą mieliśmy do czynienia przy okazji XCOM: Enemy Unknown, wcale nie była pierwszym kontaktem naszej cywilizacji z obcymi. Akcja The Bureau toczy się bowiem w latach 60-tych ubiegłego wieku, kiedy to na naszą planetę zawitali tajemniczy „Outsiderzy” i natychmiast zaczęli się panoszyć po okolicy, rabując, niszcząc i gwałcąc (metaforycznie rzecz jasna) oraz wznosząc w ekspresowym tempie swoje budowle. Agent Carter, którego poczynaniami kierujemy, zostaje już na początku wcielony do tytułowej organizacji, wykonując dla nich rozmaite misje i jak zwykle ratując świat przed zagładą.
Jeśli spojrzeć na to z szerszej perspektywy, przebieg gry jest całkiem podobny do tego znanego z Enemy Unknown… tyle że z perspektywy pojedynczego żołnierza i bez zarządzania zasobami. Mamy jednak również jedną centralną bazę, z której wylatujemy co jakiś czas na misje (Skyrangerem, a jakże), walczymy z obcymi, zbieramy po nich broń i gadżety – słowem, jak w domu.
Różnice jednak zaczynają się, kiedy przychodzi do głównej części repertuaru – czyli akcji. Na każdą misję możemy zabrać dwóch agentów-towarzyszy, wybierając z czterech klas przypominających te z pierwszej części: commando, recon, support i engineer. W trakcie wykonywania zadań zarówno Carter, jak i jego przyboczni akumulują doświadczenie i zdobywają poziomy (maksymalnie 10 dla Cartera i 5 dla towarzyszy). Na każdym poziomie agenci zdobywają nowe zdolności, charakterystyczne dla swojej klasy np. recon nauczy się zostawiać hologram odwracający uwagę wrogów i przywołać bombardowanie na wybranym obszarze, podczas gdy commando będzie odpychać obcych pchnięciem kinetycznym.
Ważną rzeczą jest również wyposażenie. Początkowo agenci mają dostęp tylko do klasycznej „ziemskiej” technologii, a więc zaczynać będziemy od karabinu M14 i pistoletu, jednak w trakcie rozgrywki stopniowo zdobywamy od pokonywanych obcych nowe zabawki: laserowe SMG, plazmowe karabiny, w tym snajperskie, a nawet coś w rodzaju miniguna (z rozrzutem jak jasny pieron – spróbujcie tylko utrzymać myszkę w miejscu prowadząc ogień ciągły przez dłużej niż trzy sekundy!).
Sama walka natomiast toczy się z czasie rzeczywistym. Ale w każdym momencie możemy aktywować tryb „battle focus”, który działa jak aktywne spowolnienie czasu (nie, nie pauza). Możemy wtedy wydać rozkazy naszym agentom – co jest dość istotne, gdyż tylko nad Carterem mamy osobistą kontrolę – takie jak np. przemieść się za tamten murek, a następnie rozstaw hologram za plecami obcych i zacznij do nich strzelać. Kiedy już zakolejkujemy komendy dla naszej drużyny, możemy sami przemieścić się, aby oflankować kosmitów.
Warto przy tym powiedzieć, że taktyczne rozplanowanie każdej konfrontacji to coś więcej niż tylko dobry zwyczaj – granie w stylu Rambo i strategią „na Grunwald” sprawi, że zostaniemy ekspresowo odstrzeleni niczym zwierzyna łowna na słonecznej polanie. Nawet na normalnym poziomie trudności gra stanowi wyzwanie i nie jest zbyt pobłażliwa w kwestii pomyłek, więc amatorzy radosnej rzeźni mogą poczuć się nieco zawiedzeni. Zwłaszcza, że do różnych przeciwników trzeba podejść zupełnie inaczej.
No właśnie, przeciwnicy. Generalnie „obcariusz” jest praktycznie ten sam, co w XCOM: Enemy Unknown, z małym dodatkiem w postaci Outsiderów (którzy zapewne mają coś wspólnego ze znanymi z poprzedniczki Outsider Shardami) i Silacoidów z oryginalnego UFO z 1994. Tyle że względnie równą wymianę ognia można prowadzić jedynie z dwoma rodzajami wrogów: wspomnianymi humanoidalnymi Outsiderami i Sectoidami. Bo kiedy na scenę wkracza jakiś muton, sytuacja diametralnie się zmienia – bydlaki są bowiem ciężko opancerzone i, choć poruszają się wolno i zwykle nie pojawiają się w liczbie większej niż jeden naraz, trzeba im poświęcić dużo uwagi, gdyż czynią oni prawdziwe spustoszenie w naszych szeregach. Dzięki temu zróżnicowaniu samodzielne odkrywanie taktyk na pokonywanie poszczególnych rodzajów przeciwników sprawia dużo radości, co dodatkowo wzmacnia efekt i tak już bardzo satysfakcjonującej walki.
Przy tej okazji warto też pochwalić sztuczną inteligencję, zarówno wrogów jak i towarzyszy. Ci pierwsi świetnie działają zespołowo, okrążając nas, flankując, ostrzeliwując i robiąc ogólną „napaskudę”. Ci drudzy zaś nie tylko nie pchają się bezmyślnie obcym pod lufy – czego się obawiałem zaczynając grę – ale też stanowią dla nas dobre wsparcie, zwłaszcza gdy trzeba podnieść z ziemi Cartera, bo akurat za naszą sprawą wlazł tam, gdzie nie powinien. Rzecz jasna nie grzeszą oni przesadną inicjatywą, gdyż od tego jest system wydawania rozkazów, ale efekt i tak jest satysfakcjonujący.
Jeśli chodzi o stronę audiowizualną, to jest więcej niż dobrze. Co prawda nie jest to może szczytowe osiągnięcie graficzne, co widać choćby po teksturach, jednak ogólny aspekt artystyczny, a zwłaszcza stylizacja na lata 60-te, jest naprawdę pierwszorzędny. Efekt zaczyna nieco zanikać w momencie, kiedy zaczynamy widzieć coraz więcej obcej technologii – z jakiegoś powodu wygląda ona po prostu… mało obco. Ot, zwyczajnie, w sztampowym stylu futurystycznym. Co wcale nie znaczy, że brzydkim!
Ścieżka dźwiękowa budzi podobnie mieszane uczucia. Bo, będąc zupełnie szczerym, przez większość czasu jest ona całkiem nijaka i nie wyróżnia się absolutnie niczym. Dopóki nie dochodzi do walki. Wtedy następuje zwrot o 180 stopni – tak świetnej i perfekcyjnie dopasowanej muzyki bojowej nie słyszałem od dawna! Kiedy sytuacja na polu bitwy jest napięta, obcy, mimo naszych starań, aby uczynić im to samo, okrążają nas ze wszystkich stron i zmuszają do chowania się za nędznymi osłonami, a w dodatku z flanki nadciąga opancerzony muton, muzyka jeszcze bardziej potęguje wrażenie gorączki bojowej, sprawiając, że potężna immersja przychodzi naturalnie i czujemy się zupełnie tak, jakbyśmy byli tam osobiście. A kiedy przy tym wszystkim pada nasz towarzysz i trzeba pędzić mu na ratunek, aby się nie wykrwawił – a zwykle mamy na to mniej niż 10 sekund – wtedy można poczuć pełną magię tego tytułu. Nieczęsto grom udaje się osiągnąć taki efekt.
A jak w tym wszystkim prezentuje się fabuła? Z rozmachem, drodzy państwo, iście z rozmachem. Zaczyna się może niepozornie, ale nie dajcie się zwieść – z każdą większą misją scenariusz zatacza coraz większe kręgi i wciąga coraz mocniej. Z oczywistych względów szczegółów zdradzać nie będę – najlepiej zapoznać się samemu – ale mogę rzec, że The Bureau świetnie wpisuje się w hitchcockowski schemat: akcja najpierw zaczyna się od (niemal dosłownie) trzęsienia ziemi, później napięcie stopniowo wzrasta. I rzecz tyczy się nie tylko głównych misji – nawet te poboczne, zupełnie opcjonalne zresztą, są często napakowane dramatyzmem, i czujemy autentyczną dumę z ich wykonania, przyczyniając się do przetrwania ludzkości. Jedyna rzecz, która zgrzyta, to prezentacja bohaterów – nie są oni zbyt dobrze zarysowani, ba, nudni nawet, wliczając w to głównego bohatera. Zdecydowanie można było im poświęcić więcej czasu. Nie przeszkadza to jednak w utożsamianiu się z całą ludzkością opierającą się inwazji obcych i nie zmienia faktu, że fabuła jest naprawdę ciekawa i wciąga do tego stopnia, iż wciąż mamy ochotę grać, aby dowiedzieć się, co się dalej stało. To, i prać obcych po gębach oczywiście.
Kiedy zaczynałem The Bureau: XCOM Declassified miałem okropne przeczucie, że będę miał do czynienia z nudną, sztampową produkcją w imię klątwy kontynuacji popularnych serii z przeszłości… ale zaskoczyła mnie całkowicie. Dostałem grę nie tylko dopracowaną w niemal każdym calu, z satysfakcjonującą walką i rozwijaniem bohaterów, ale także odpowiednio heroiczną i diabelnie wciągającą fabułą. Posunę się wręcz do stwierdzenia, iż już od dawna nie trafiłem na grę, w którą tak dobrze mi się grało. Szkoda tylko, że tak szybko się kończy – można ją zaliczyć przy pierwszym podejściu, wykonując po drodze wszystkie misje poboczne i rozmawiając ze wszystkimi postaciami w okolicy, w niecałe 15 godzin. No cóż, wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Ale w tej materii pewnie nadchodzące nieuchronnie DLC będą miały jeszcze sporo do powiedzenia… Tym niemniej, polecam z całego serca i to nie tylko fanom serii XCOM.