Ocena: 8,0
Plusy:
+ kapitalna zabawa
+ multiplayer także po LAN’ie
+ split-screen
+ zbalansowane wehikuły
+ rewelacyjny soundtrack
Minusy:
- kampania singlowa taka sobie
- niektórym sterowanie może sprawić problemy
- auto-namierzanie czasem irytuje
- rzadkie błędy połączeń w multi
Kiedy zapowiedziano remake Twisted Metal, wielu graczy oszalało ze szczęścia. Nie należałem do tej grupy. Powód był prosty: w życiu nie widziałem na oczy poprzednich odsłon gry, które pojawiły się na starszych konsolach. Wiedziałem oczywiście mniej więcej o czym to było. Taki shooter, w którym zamiast na piechotę, zasuwało się różnymi pojazdami. Ponoć zabawy było co niemiara i ludzie cieszyli się, że dostaną to samo, tylko na nowej konsoli. W zasadzie nie miałem pisać tej recenzji, ale przypadkiem gra trafiła do mnie. Pozostało mi jedno: zmierzyć się z legendą, o której nie miałem pojęcia.
Sprawa wygląda dość prosto. Mamy turniej prowadzony przez dość tajemniczego gościa imieniem Calypso. Do owego turnieju przystępuje trzech zawodników, wraz ze swoimi gangami. Ci kolesie to Sweet Tooth, Doll Face i Mr Grimm. Ta trójka wraz ze swoimi poplecznikami wystarczy, aby na turniejowych arenach rozpętać prawdziwe piekło. Ich historię poznajemy w trakcie trzech rozdziałów kampanii dla pojedynczego gracza. Każdy rozdział tyczy się jednego delikwenta i złożony jest z serii różnych wyzwań – coraz trudniejszych – zakończonej walką z bossem.
Jednak to nie kampania jest meritum tej gry. Jak się człowiek zepnie, to ta pęka po jednym dniu zabawy. Wtedy zostaje już tylko multiplayer. I tam zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki.
To, co wiedzą wszyscy gracze, sprawdza się tu idealnie. Granie z żywym przeciwnikiem jest o niebo lepsze, niż młócka z SI. Twisted Metal daje nam mnóstwo możliwości zabawy w sieci. Co niezwykle ważne, oprócz standardowej gry online, mamy tez możliwość zagrać po sieci LAN oraz na podzielonym ekranie. Chwała za to.
W trybie sieciowym dochodzi do gry jeszcze jeden zawodnik ze swoją brygadą. Jest to niejaki Preacher. Ciekawe, czy doczekamy się DLC z jego historią do ogrania w trybie dla pojedynczego gracza.
Trybów samej zabawy też jest mnóstwo, choć tak naprawdę wszystko sprowadza się do jednego. Nieskrępowanej jatki na 16 pojazdów. Dobra, przyznaję, znajdziemy tu nie tylko „standardowe” rozgrywki z cyklu każdy na każdego. Są też smaczki w stylu Nuke, który jest jednym z bardziej porąbanych trybów, jaki widziałem. To taki Capture the Flag, tyle że zamiast flagi, trzeba porwać przywódcę przeciwnej drużyny. Następnie należy go przywieźć do swojej Wielkiej Wyrzutni Zabójczych Rakiet (nazwa jest moja) i tam poświęcić – bynajmniej nie wodą święconą. Po tym radosnym obrzędzie, Wielka Wyrzutnia Zabójczych Rakiet wysyła sympatyczny pocisk wprost w pomnik należący do wroga. Czyste szaleństwo, z czekoladową nutką współpracy w drużynie. Grając czułem się, jakby ktoś wsadził mi do jednego worka Quarantine, Carmageddon, Destruction Derby i Call of Duty Modern Warfare. A potem zaserwował miks tych gier.
Gra w sieci pozwala oczywiście na rozwój wirtualnych kierowców. Zdobywamy doświadczenie, odblokowujemy nowe fury, bronie, skórki, a nawet ulepszone techniki.
Gdzie tkwi piękno Twisted Metal? W chaosie, jaki panuje na arenie w trakcie gry. Wszędzie leżą „power-upy”, które można zbierać i siać za ich pomocą zniszczenie. Każdy gang ma dostęp do wszystkich pojazdów. Te są podzielone na grupy – szybkie i zwinne, ale słabo opancerzone. Wolne i nieruchawe, ale za to z opancerzeniem godnym pancernika Yamato. No i te pośrodku. Każda grupa wymaga nieco innego podejścia do gry. Tymi szybkimi nie będziecie się pchać w środek wielkiej walki, bo zginiecie od przypadkowych salw. Każdy gracz próbujący swych sił w Twisted Metal, prawdopodobnie znajdzie tu pojazd, który będzie pasował jego stylowi gry. Co ciekawe, można też bawić się śmigłowcem. Zanim jednak zaczniecie narzekać, że zapewne psuje on balans – no bo jak to, wszyscy na ziemi, a on sobie lata, gdzie chce – spieszę wyjaśnić, że jest on bardzo ładnie wpasowany w całą dostępną „menażerię” i nie daje miażdżącej przewagi. Każda fura ma też swój kapitalny atak specjalny, który długo się ładuje, ale jest efektowny i efektywny. Na przykład wielki magnes, którym łapiemy przeciwnika i rozwalamy go o najbliższy budynek.
Swoją cegiełkę do ogólnego chaosu dokłada też sterowanie. To nie tak, że jest zbyt trudne. Ono jest po prostu…hmmm…rozbudowane. Tu nie tylko trzeba opanować gaz, hamulec, strzał i cztery kierunki. Tu trzeba opanować nagłe przyspieszenia, skręty na ręcznym, dzikie akrobacje połączone z próbami namierzenia jakiegoś delikwenta. Co prawda jest tu jedna irytująca sprawa, choć wynika ona bardziej z mechaniki gry, niż z „trudnego” sterowania. Niekiedy system automatycznego namierzania lekko wariuje i potrafi namierzyć nam nie tego wroga, którego chcemy, tym samym rujnując nam długą i ciężka pogoń. Na szczęście nie jest to regułą.
Jak już lekko narzekam, to dodam, że tryb sieciowy miewał u mnie problemy z połączeniami. Jednak zwykle działo się to w trakcie samego łączenia, czy szukania gry. Kiedy zaczynała się jatka, wszystko działało bez najmniejszych problemów.
Warto też powiedzieć dwa słowa o grafice i dźwięku. O ile Twisted Metal nie należy do najpiękniejszych gier na PS3, to jednak jego oprawa graficzna jest bardzo odpowiednia do tego co dzieje się na ekranie. Szczątki domów, samochodów, drzew i innych przedmiotów latają wszędzie jak oszalałe. Co chwilę coś wybucha, niebo przecinają smugi po pociskach, ogony dymu za rakietami. Jest niezwykle widowiskowo i to jest w tym najważniejsze.
Całość uzupełnia stonowany i spokojny soundtrack. Usłyszymy na nim takich kojących i delikatnych wykonawców jak Iggy Pop, Wolfmother, White Zombie, czy Judas Priest. Relaksujące utwory tych wykonawców, delikatnie harmonizują z odgłosami wystrzałów, hukiem wybuchów, jękiem gniecionej blachy, czy łoskotem dewastowanej okolicy. Granie w Twisted Metal z przyciszonym dźwiękiem, powinno zostać zabronione.
Jak mogę podsumować moje przygody z Twisted Metal? Jak już pisałem, to pierwsza odsłona serii z jaką się zetknąłem. Nie mam więc żadnych naleciałości, czy oczekiwań, które gra musiałaby „zaspokajać”. Jako kompletny nowicjusz na turnieju Calypso, czułem się świetnie. To właśnie ten rodzaj rozrywki, który uwielbiam. Usiąść po ciężkim dniu pracy przed telewizorem i nie bawiąc się w żadne ciężkie wybory moralne zamienić kilkadziesiąt uzbrojonych po zęby wehikułów w dymiące kupy złomu. Przy akompaniamencie ostrej muzyki. I niech wali się świat.