Ocena: 9,0
Plusy:
+ świetnie napisani bohaterowi
+ humor i nawiązania (zwłaszcza gwiezdnowojenne)
+ voice acting
+ przepiękna bajkowa grafika
Minusy:
- tylko 6 godzin zabawy
- powtarzalne lokacje
- mniejsze rozbudowanie
„Od kiedy tylko pamiętam Avantasia znajdowała się w stanie wojny. Ciągła, monumentalna bitwa pomiędzy ludźmi i orkami, karłami a siłami ciemnościami, elfami a czarodziejami… i oczywiście mną, dokładnie pośrodku tego wszystkiego. Miałem dość nieustannego zmieniania stron konfliktu, dość przyjmowania rozkazów i dość strachu o własne życie. Wykorzystałem możliwość ucieczki i od tej pory moje życie jest w moich rękach! Co może pójść źle?” – otóż na szczęście (dla graczy) wszystko…
Powyższymi słowami główny bohater gry Nathaniel Bonnet wita wirtualnych poszukiwaczy przygód w grze The Critter Chronicles – prequelu najlepszej moim zdaniem przygodówki zeszłego roku, czyli The Book of Unwritten Tales. Podstawka przyciągała do monitora swą „miodnością” nie pozwalającą choćby na chwilowe opuszczenie świata skleconego z różnorakich nawiązań do popkultury. Z przyjemnością śledziliśmy w niej przeplatające się losy trójki głównych bohaterów ratujących świat (jakże by inaczej) przed niechybną zagładą. Teraz, twórcy z niemieckiego KING Art Game dają nam powtórną możliwość odwiedzenia mroźnego świata Avantasi. Czy developerzy sprostali wysoko powieszonej poprzeczce, którą zresztą sami wywindowali i przygotowali produkt godny bycia kontynuacją eskapady gnoma Wilbura, elfki Ivo i człowieka Nate’a?
Mógłbym was potrzymać w niepewności jeszcze trochę dłużej, ale jako, że nie odnajduję u siebie sadystycznych zapędów, odpowiedź będzie krótka, zwięzła i jednoznaczna – tak! Na szczęście nie skorzystano tu z typowego „amerykańskiego” przepisu na kontynuację – „więcej, szybciej, mocniej” i otrzymaliśmy grę po trosze różniącą się od podstawki, ale niewątpliwie wciąż niepozbawioną charakterystycznej magii, którą, czuje się od pierwszego kontaktu z produkcją, czyli otworzenia starej, oblepionej woskiem wirtualnej księgi, grającej rolę menu głównego.
Po wybraniu „nowej gry” przenosimy się na pokład powietrznego statku, który po karcianym zwycięstwie stał się „własnością” Nate’a. Sielanka bycia kapitanem własnej łajby nie trwa jednak długo i w ślad za naszym awanturnikiem rusza poszukiwaczka przygód, orczyca Ma’zaz. Scysja kończy się niefortunnie dla „Mary” (bo tak nazywa się żyjący statek powietrzny), która rozbija się na zimnej jak lód, północy Avantasii. Jednak niska entropia środowiska nie oznacza bynajmniej, że ten mroźny świat jest pozbawiony ciekawych miejscówek, a tym bardziej interesujących bohaterów, których problemy w toku rozgrywki będziemy rozwiązywali. A te nie są tak patetyczne jak w oryginale, gdzie musieliśmy ocalić świat, tu „jedynie” ratujemy własną skórę, przy okazji pomagając autochtonicznemu ludowi Crittersów w odzyskaniu magicznego kryształu.
Pomocą Nate’owi służy Critter, który swą elokwencją nie ustępuje gwiezdnowojennemu Chewbacce, na którym zresztą jest wzorowany. Tak jak w podstawce motywem przewodnim było nieustanne puszczanie oka do fanów prozy Tolkiena, tak tu przeważają odniesienia do obu (a zwłaszcza tej oryginalnej) trylogii Georege’a Lucasa. Jak wygląda ukochana Crittera? Wyobraźcie sobie księżniczkę Leię z charakterystyczną fryzurą z IV części i dodajcie do tego trochę fioletowego futra i takiejże szminki, a otrzymacie także księżniczkę, ale już Laylę. Fundamentem dla kreacji głównego bohatera był za to kosmiczny awanturnik Han Solo. Podobieństwo obu panów jest uderzające, począwszy od identycznego „niczego-się-nie-boję” charakteru doprawionego szczyptą arogancji po tułaczą historię rzucającą ich w dalekie zakątki światów.
Decyzję o oparciu historii prequela na przybliżeniu fanom wcześniejszych losów najbardziej sympatycznych moim zdaniem bohaterów podstawki uważam za strzał w dziesiątkę, gdyż postaci, zarówno Nathaniela jak i Crittera niosą ze sobą olbrzymie pokłady humoru. W pierwszym przypadku wynika on doskonale napisanych i zagranych dialogów, a w drugim w komizmu sytuacyjnego, gdzie gracz korzystając jedynie z gestykulacji stwora musi domyśleć się jakie to pomysły kształtują się pod grubą warstwą futra. Warto w tym miejscu wspomnieć również o aktorze podkładającym głos Nate’owi, który doskonale wczuwa się w swoją rolę. Douga Cockle’a (bo o nim mowa) mogliście usłyszeć już wcześniej, jeżeli zamiast rodzimej wersji językowej obu „Wiedźminów” wybraliście angielską, gdyż to właśnie głosem tego aktora przemawia Biały Wilk.
Historia, w której kierując poczynaniami bohaterów uczestniczymy, wciąga nie gorzej niż ta z oryginału, choć jest zauważalnie krótsza, a ukończenie przygody zajmuje – nawet biorąc pod uwagę nieśpieszną eksplorację – 6 godzin. Jest to więc wynik na poziomie najnowszych części „Call of Duty”, jednak po przygodówce spodziewałbym się trochę więcej; co prawda w tym miejscu nie można zapominać o istotnym fakcie ,a mianowicie, że jest to tylko dodatek (samodzielny, ale jednak). Ogólnie można stwierdzić, że tytuł jest mniej rozbudowany od oryginału i nie doświadczymy w nim takiego bogactwa postaci drugoplanowych czy wielości lokacji.
Tę stratę niemieccy developerzy starają się nam wynagrodzić wyraźnie lepszą grafiką w tzw. 2,5 D, które polega na tym, że modele bohaterów wykonane w 3D poruszają się po dwuwymiarowych planszach epatujących charakterystyczną baśniową atmosferą. Do silnika graficznego zostało dodane dynamicznie generowane oświetlenie, a także miękkie cienie, co niestety spowodowało zwiększenie wymagań sprzętowych. Nie macie się jednak czego obawiać jeśli nie gracie na „przedpotopowym” pececie, jednak na moim 3-latnim laptopie gra momentami niemiłosiernie przycinała, co nie miało miejsca podczas zabawy z oryginałem. Coś za coś…
Bodajże ostatnią rzeczą potraktowaną wirtualnym dłutem liftingu jest system tworzenia cutscenek, które teraz renderowane są na bieżąco na silniku gry. Zmianie nie uległ za to poziom zagadek, nadal będących jedynie dodatkiem do właściwego dania w postacie pasjonująco rozwijającej się historii. W każdym momencie możemy nacisnąć największy klawisz na naszej klawiaturze, aby odsłonić wszystkie interakcje, w które możemy wejść z przedmiotami w danej lokacji, co może przyprawić „przygodówkowych wymiataczy” o torsje, jednak dla nich został przygotowany oddzielny poziom trudności „hard”. Rozpoczęcie zabawy właśnie od niego polecam wszystkim tym, którzy nie reagują alergią na jakikolwiek ćwiczenia szarych komórek.
W ostatnim czasie można w gatunku przygodówek można zaobserwować interesujący trend polegający na ograniczaniu ich roli do interaktywnych opowieści ze zubożonym aspektem eksploracyjnym i łamigłówkowym. Najdalej w tej kwestii posunęło się studio TellTale Games tworząc szeroko nagradzany, epizodyczny „The Walking Dead”. Z drugiej strony barykady stoi wysoko oceniany, najnowszy „The Testament of Sherlock Holmes”, w którym kombinowanie jest cały czas traktowane na równi z gameplay’em. Natomiast pośrodku obu tych produkcji wygodnie rozpostarte są obie gry z serii „The Book of Unwritten Tales” łączące najlepsze cechy zarówno zombiaków jak i Szerloka, polewając przy tym całą mieszankę wyśmienitym sosem złożonym z gagów, kulturowych nawiązań i kapitalnie opowiedzianej historii.
The Critter Chronicles polecam każdemu graczowi jako remedium na wciąż pędzące naprzód w wyścigu o jak największe wypakowanie akcją, produkcje. A już najlepszym rozwiązaniem wydaje się zaopatrzenie w złotą edycję oferowaną przez dystrybutora, co zapewni wam długie godziny świetnej rozrywki, serwowanej przez developerów, którzy nie traktują swoich klientów jak masowego odbiorcę ustandaryzowanej strzelanki, a szanują jego autonomię w samodzielnym odnajdywaniu poukrywanych tu i ówdzie smaczków.
Ja bawiłem się pierwszorzędnie, chociaż odrobinę mniej i krócej niż przy podstawce i dlatego gra dostaje oceną o pół punktu od niej niższą, choć wciąż mocną dziewiątkę, co w czasach DLC wycinanych z kodu gotowej gry wydaje się być ewenementem.