Ocena: 9,5
Plusy:
+ niespotykana w nowych przygodówkach silna immersja w świat gry
+ przezabawna fabuła będąca ciągłym puszczaniem oka do gracza
+ doskonałe dialogi
+ wyraziste postaci
Minusy:
- brak wymagających zagadek (chociaż komu to przeszkadza…)
- przydałyby się jakieś fabularne zaskoczenia
Mój drogi Wilburze, czy dobrze słyszę? Chcesz stworzyć jakąś przygotówkę? Ooo… nie, nie, nie! Nie mam przepisu na jakąś tam przygodówkę! Za to słuchaj uważnie ingrediencji na doskonałego point’n’clicka: bierzesz trochę Tolkiena, szczyptę World of WorldCraft, gotujesz na małym ogniu podtrzymując płomień kartami z ksiąg znanych twórców przeszłości, mieszasz powolutku doprawiając do smaku motywami ze współczesnej popkultury, i… Voila!
Tak głównego bohatera gry gnoma Wilbura mógłby pouczać jego mentor i dziadek w jednej osobie, jednonogi weteran wojenny. A wydaje się, że z tych rad korzystali również twórcy The Book of Unwitten Tales z niemieckiego studia KING Art Games. Gra, aż kipi od różnorodnych nawiązań do motywów, które nam graczom szczególnie mocno zapadają w pamięć. Od Dumasowskiego d’Artagnana po hobbita Froda. Od starych przygodówek Lucas Arts po współczesne MMO. I nie są to bynajmniej nawiązania wymuszone. Wszystko jest zgrabnie połączone w harmonijną całość, a gagi wylewające się z ekranu umilają rozgrywkę swoją naturalnością. I to właśnie wszechobecny humor spinający klamrą ciekawą historię jest największą zaletą gry. Ale po kolei…
Jak już napisałem akapit wyżej, w grze sterujemy gnomem Wilburem, niepozornym pomocnikiem krasnoludzkiego piwosza, interesującym się magią. Pewnego dnia, przypadkowo, niemal na głowę spada mu z nieba klatka z zamkniętym wewnątrz profesorem McGuffin’em, który nie mając chwili do stracenia przekazuje bohaterowi ezoteryczny pierścień, który dostarczony w odpowiednie miejsce może przechylić szale wojny trawiącej od wieków świat gry (wspominałem o Tolkienie?). Jest jeszcze drugi bohater, a właściwie bohaterka, której profesor zawdzięcza uwolnienie z podniebnego więzienia na grzbiecie smoka i późniejszy upadek u stóp Wilbura. Jest nią elfia księżniczka Ivo, nie tak interesująca jako persona, ale (jakżeby inaczej) spełniające etos stoickiego elfa. Od mniej więcej połowy gry sterować możemy także postacią, która najbardziej przypadła mi do gustu, a jest nią skrzyżowanie Hana Solo i Indiany Jonesa, czyli zawadiacki poszukiwacz przygód Nate. Historia nakreślona przez scenarzystów jest tak genialnie absorbująca, że nie pozwala nam się oderwać od ekranu aż do momentu ujrzenia napisów końcowych. Jedynym jej problem jest metrum na jedno kopyto. Nie mamy tu wstrzymujących dech w piersi zwrotów akcji, ani emocjonującego finału, nie zmienia to jednak faktu, że losy bohaterów śledzi się z niekłamaną przyjemnością. A bez nadmiernego pośpiechu grą możemy delektować się chłonąc drobne smaczki nawet przez 20 godzin.
Teraz słowo o technikaliach. Gra jest klasycznym point’n’clickiem, w którym wskazujemy myszą miejsce, gdzie ma się udać bohater i wybieramy dostępną czynność. Postacie wykonane są w nierzucającym na kolana 3D, o którym warto napisać tylko tyle, że jest. Nie omieszkam natomiast wspomnieć o ręcznie rysowanych tłach, które wyglądają po prostu prześlicznie i budują niesamowity klimat odwiedzanych miejscówek. Spójrzcie tylko na screeny! Prawdziwym majstersztykiem jest na przykład dom Wilbura, gdzie nawet krzesło ma kilkanaście przypisanych komentarzy, które co prawda nie popychają akcji naprzód, ale wspomagają świetną immersję w świat gry.
Prawdziwym magnum opus TBoUT obok jej humoru są kwestie dialogowe nagrane z niesamowitym wyczuciem nierealności świata będącego tak naprawdę zlepkiem nieskończonej ilości motywów popkulturowych. Nie ma tu znanego z innych gier przeklikiwania linii dialogowych, gdyż stanowią one wartość samą w sobie. Mając w pamięci potworki będące nieraz produktami dubbingowania gier kieruję słowa pochwały do polskiego dystrybutora, który zdecydował się jedynie na kinową lokalizację.
A’propos dystrybucji, gra nie jest rynkową świeżynką – swoją premierę miała w Niemczech ponad 3 lata temu. Na szczęście przygodówki są gatunkiem, który szczególnie zręcznie opiera sią chciwemu zębowi czasu. TBoUT jak przystało na wzorowego przedstawiciela swojego gatunku, posiada – co prawda niezbyt wymagające, ale jednak – łamigłówki. Nie połamiemy sobie na nich jednak głowy. To nie seria Myst ze swoją matematyczną precyzją. Tu zagadki polegają raczej na łączeniu ze sobą przedmiotów i są jedynie dodatkiem do dania głównego w postaci wciągającej linii fabularnej.
The Book of Unwritten Tales na pierwszy rzut oka można określić jako typową dobrze naoliwioną niemiecką maszynę, w której wszystkie elementy współgrają ja trzeba. Jest to jednak zaledwie fundament, do którego twórcy dodali szczyptę wirtuozerii czyniąc grę prawdziwym must have nie tylko dla fanów przygodówek. No dobra, może nie była to szczypta, ponieważ mieszczą się w niej: wciągająca historia wyśmiewająca poważne działa kultury, wyraziście nakreśleni bohaterowie, z którymi za sprawą fantastycznie nagranych dialogów można się zżyć, klimatyczne lokacje znakomicie zgrywające się w tworzeniu niezapomnianego klimatu z nienachalnym soundtrackiem.
Jeszcze kilka lat temu mogło się wydawać że gatunek przygodówek jest martwy, a na rynku jest miejsce jedynie dla rodzajowych mutantów, jak L.A. Noir czy Heavy Rain. Dziś po części dzięki indykom, czyli twórcom niezależnym, a także zwiększonemu zainteresowaniu graczy mogły powstać gry studia Telltale Games i The Book of Unwritten Tales. I to właśnie seria The Walking Dead (wraz z wcześniejszym Powrotem do przeszłości) stanowią największą konkurencję dla dzieła King Art Games. W pojedynku o mój czas jednogłośnie na punkty zwyciężyły jednak Niezapisanie opowieści. Powód jest prozaiczny, klimatem o wiele lepiej wpisują się w przedświąteczny czas grudniowego oczekiwania na Gwiazdora. Jedyne czego niektórym może w nich zabraknąć to zagadki, w czasie rozwiązania, których można by gimnastykować szare komórki. Cóż, osobiście (być może ze względu na wrodzone lenistwo) nie przeszkadzał mi ich brak. Za to już wiem jak spędzę sielskie bożonarodzeniowe popołudnie, oczywiście przy prequelu przedmiotu tej recenzji, czyli samodzielnym dodatku: - The Critter Chronicles. Już wiem, że zabawa będzie przednia!
PS. O, mój Wilburze, widzę, że spisałeś się jak przypada na prawdziwego gnomiego maga! A teraz zwijaj swoje manatki i nie zapomnij dokładnie wyszorować kotła. I żebym Cię więcej nie widział współpracującego z Kotickiem!