Ocena: 8,5
Plusy:
+ świetnie zaprojektowane lokacje
+ długi tryb kampanii i misje poboczne
+ zróżnicowany tryb Szpiedzy vs Najemnicy
+ bardzo dobra oprawa
+ przemyślane mechanizmy skradania
+ ciekawy scenariusz
Minusy:
- brak Michaela Ironside’a
- kilka problemów technicznych
- drobne błędy w polskiej lokalizacji
- niefortunny czas premiery
Sygnowana nazwiskiem Toma Clancy’ego seria Splinter Cell była swego czasu jedną z najgorętszych marek z katalogu UbiSoftu, a każda kolejna odsłona przygód Sama Fishera przyciągała przed monitory i telewizory miliony graczy. Z czasem fenomen cichej eliminacji wrogów w sosie political-fiction stracił na popularności i ustąpił miejsca nowym pomysłom francuskiego koncernu, wśród których brylował Assassin’s Creed. Sytuację próbował ratować wydany w 2010 roku Splinter Cell: Conviction i choć był grą nad wyraz udaną, tak za bardzo odbiegał od wypracowywanych latami mechanizmów. Czy najnowsza odsłona, z podtytułem Blacklist, przywróci utraconą chwałę Fisherowi? Przekonacie się o tym w niniejszej recenzji.
Krótka historia upadku
Splinter Cell debiutował w 2002 roku i z miejsca został uznany za jedną z najlepszych pozycji w młodym wówczas gatunku skradanek. Dobrą passę podtrzymały również kolejne dwie odsłony o podtytułach Pandora Tomorrow i Chaos Theory, które skutecznie rozwijały pomysły zastosowane w pierwowzorze. Pierwsze symptomy kryzysu marki nastały wraz z premierą Splinter Cell: Double Agent. Powodów spadku formy było kilka – ciekawą historię i sporych rozmiarów twist w uniwersum pogrzebał nie do końca przemyślany gameplay, kulejące mechanizmy i masa błędów, które popełniono jeszcze w fazie planowania tytułu. Wynikało to w dużej mierze z faktu, że gra stała w rozkroku pomiędzy generacjami sprzętów i została oddana w ręce zbyt wielu wewnętrznych studiów Ubi. Niezbyt przychylne przyjęcie przez krytykę sprawiło, że Sam Fisher zrobił to, co potrafił najlepiej – usunął się w cień.
Czego by jednak o francuskim wydawcy nie mówić, to potrafi uczyć się na błędach. W trakcie prac nad kolejną odsłoną, czyli Splinter Cell: Conviction, deweloperzy zbyt daleko odeszli od założeń oryginału i zatracili koncepcję na ogólny obraz gry. Ubi bez chwili namysłu anulowało zaawansowany projekt i skierowało całość w ręce swego najlepszego oddziału w Montrealu. Nowe, oszlifowane Conviction okazało się pełnoprawnym reprezentantem serii, choć Sam Fisher musiał pożegnać się z zaawansowanymi zabawkami, które sponsorował mu amerykański rząd. Twórcy skupili się bardziej na osobistych dramatach bohatera, czyniąc go postacią bardziej ludzką. Mi takie podejście się spodobało, ale nie brakło też głosów zawiedzionych fanów Fishera – skrytobójcy. Sytuacji nie ratował też fakt, że odsłona ta ominęła czytniki PS3, wychodząc jedynie na X360 i PC. W ten sposób wielu graczy odwróciło się od serii Splinter Cell, szukając alternatyw pośród innych tytułów.
Powrót w glorii
Ubiegłoroczne targi E3 przyniosły ze sobą kilka ciekawych zapowiedzi, wśród których brylował Watch_Dogs. Nie sposób jednak było nie zwrócić uwagi na trailer Splinter Cell: Blacklist, który wywołał spore poruszenie na konferencji Microsoftu. Pomimo drastycznej zmiany scenerii, Sam Fisher w swoim starym stylu infiltrował wrogą bazę, dyskretnie eliminując napotkanych strażników. Kilkuminutowa, przeładowana akcją prezentacja sprawiła, że najnowsza odsłona serii z miejsca znalazła się na mojej liście obowiązkowych pozycji do ogrania.
Miesiące mijały, w międzyczasie pojawiło się kilka absolutnie topowych produkcji (m.in. Halo 4 i Tomb Raider), a moje zainteresowanie nowym Splinterem zaczęło drastycznie słabnąć. Kolejne materiały promocyjne nie wywoływały już takiego podniecenia i w sumie to praktycznie zapomniałem o tej grze. Z zakamarków mej pamięci wygrzebał ją letni sezon ogórkowy, wyjątkowo ubogi w warte uwagi premiery. Widać, że zbliżająca się nieuchronnie nowa generacja konsol skutecznie skupiła na sobie uwagę czołowych deweloperów. Nie bez znaczenia był też „efekt wow!” wywołany przez pierwsze prezentacje.
Tak oto zielone pudełko z dwiema płytami wylądowało w mych rękach i za moment miała nastąpić chwila prawdy. Moment przerodził się w blisko pół godziny, bo tyle zajęła instalacja gry i tekstur HD na dysku konsoli. Zmęczony czekaniem przełożyłem sesję z grą na następny dzień i udałem się w objęcia Morfeusza. Następny dzień rozpocząć miał się zatem z przytupem. I tak w istocie się zaczął.
Inżynierskie zastosowanie karabinów
Nad fabułą rozwodzić się zbytnio nie zamierzam. Powiem tylko, że jest ciekawa i została świetnie poprowadzona. Tytułowa lista obejmuje miejsca, które za cel ataku obrało ugrupowanie terrorystyczne, zwące się Inżynierami. Wszystko zaczęło się od potężnej eksplozji w bazie, w której akurat przebywał Sam Fisher. Standardowo już, pierwsze chwile z grą uprzyjemnia samouczek, który wyjaśnia meandry dosyć złożonego sterowania. Po krótkiej wymianie ognia Sam staje przed nie lada wyzwaniem – powstrzymaniem ataków na kolejne cele. Grupa, na czele której staje bohater, otrzymuje do swojej dyspozycji najnowocześniejszy sprzęt i mobilną bazę wypadową ulokowaną w samolocie. Pierwsze chwile na pokładzie nasunęły mi nieodparte skojarzenia z trylogią Mass Effect. Fisher swobodnie przemieszcza się pomiędzy poszczególnymi kondygnacjami, nawiązuje interakcję z załogą i za pomocą futurystycznej mapy uzyskuje wgląd w szczegóły misji. Twórcy sprytnie ukryli dodatkowe tryby, których nie uświadczymy w menu głównym z prostego powodu – takowego w grze nie uświadczymy. Pokład mobilnego centrum dowodzenia daje dostęp zarówno do kampanii, zadań specjalnych dla jednego i dwóch graczy (kooperacja), jak też znanego z Conviction trybu Szpiedzy vs Najemnicy. Nim zajmę się jednak później.
Na kampanię składa się kilkanaście misji, a każda zapewnia około godziny zabawy. Przyjdzie nam zwiedzić m.in. kryjówki terrorystów na Bliskim Wschodzie, rezydencję w Paragwaju, wietrzne Chicago, deszczowy Londyn i całą masę innych, zróżnicowanych miejscówek. Projektanci poziomów wykazali się niemałą inwencją twórczą – lokacje oferują szereg dróg prowadzących do celu i tylko od gracza zależy, którą z nich wybierze. Wiąże się to po części z nowym systemem oceny poczynań Fishera, który opiera się na trzech stylach rozgrywki. Duch koncentruje się na pozostaniu niezauważonym, Pantera premiuje cichą eliminację wrogów, zaś Szturmowiec nastawiony jest na głośną jatkę w blasku granatów i huku wystrzałów. Rozwiązanie to spisuje się doskonale – w grze odnajdą się wielbiciele zarówno skradanek w stylu Metal Gear Solid, jak i strzelanin pokroju Gears of War. Nic tu zresztą nie ogranicza graczy do preferowania jednego, konkretnego stylu. W Blacklist grać można wedle własnego uznania.
Zdobyte w trakcie misji punkty wykorzystać można na nowe gadżety, uzbrojenie, czy też udoskonalenie pancerza. W przepastnym arsenale znaleźć można wiele rodzajów granatów, zdalnie sterowane roboty, naszpikowane gazem łzawiącym kamery, wybuchowe wabiki i szereg innych zabawek, którymi nie wzgardziłby nawet Double O Seven. Warto także zainwestować w latającą fortecę – unowocześniając samolot zyskamy dostęp do sporych udogodnień, które m.in. zwiększą poziom zdrowia Fishera, przyspieszą jego regenerację, a także ułatwią poruszanie się na polu walki dzięki radarowi sygnalizującemu pozycję wrogów. Te dyskretnie przemycone elementy RPG skutecznie przybliżają Blacklist do wspomnianej już space opery od BioWare i czynią z produkcji Ubi tytuł, którym w założeniach miało być Alpha Protocol. I jak czas pokazał, takowym nie było.
Towarzysze podróży mają do zaoferowania dodatkowe misje, nie związane z wątkiem fabularnym. Zadania te są wyjątkowo zróżnicowane – zakradanie się, walka z kolejnymi falami wrogów, a także zabawa w szukanie na mapie wskazówek, przypominająca zagadki Obiektu 16 z Assassin’s Creed II. Większość misji przygotowano pod kątem kooperacji, ale w część z nich można zagrać samotnie. Rozwiązanie to skutecznie wydłuża żywotność tytułu i umożliwia graczom szlifowanie umiejętności niezbędnych na współczesnym polu walki, przydatnych zwłaszcza w trybach wieloosobowych. Niestety, wcześniejszy dostęp do kopii recenzenckiej sprawił, że serwery nie były zbytnio zaludnione i dopiero po 20-stym sierpnia (data premiery w USA) trochę się ożywiły. Wspomniany wcześniej tryb Szpiedzy vs Najemnicy stanowi doskonałe uzupełnienie całości. Grając jako szpieg, wykorzystamy całą gamę umiejętności, których nauczyliśmy się w trakcie kampanii i zadań kooperacyjnych. Ciekawiej wygląda kwestia zabawy w najemników, ponieważ sposób rozgrywki zmienia się diametralnie, czyniąc z Blacklist strzelaninę pierwszego sortu, dodatkowo ukazaną z perspektywy pierwszej osoby. UbiSoft napakował swą produkcję całą masą atrakcji i udowodnił, że współczesne blockbustery niekoniecznie muszą wędrować do wtórnego obiegu po kilku godzinach intensywnego grania. Nowy Splinter Cell jest bez wątpienia najbardziej rozbudowaną grą z serii i zdecydowanie też najładniejszą.
Cliffy B… yłby dumny
Dotychczasowe odsłony przygód Sama Fishera hulały na zapomnianym już silniku Unreal Engine w wersji drugiej. Nawet wydane w 2010 roku Conviction powstało na bazie tej wiekowej technologii. Trochę to dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że trzecia inkarnacja narzędzi od Epic debiutowała w 2006 roku wraz z Gears of War. Niemniej programiści z Ubi osiągnęli mistrzostwo w swym fachu i wspomniane już Conviction prezentuje się dobrze po dziś dzień. Zresztą nawet ośmioletnie Chaos Theory potrafi wciąż zadziwiać efektami świetlnymi i bajerami pokroju przesiąkającego deszczem kombinezonu Fishera. Kiedyś jednak musiał nastąpić przeskok na kolejną generację silnika i to właśnie Blacklist przypadł zaszczyt przecierania szlaków. Tylko czy jest jeszcze co przecierać? W końcu Unreal Engine 4 nieśmiało już puka do drzwi.
Technologia technologią, a obraz uzyskany na ekranie telewizora zależy w dużej mierze od talentu i pracowitości deweloperów. Ci, którym dane było tworzyć Splinter Cell: Blacklist, spisali się jednak bardzo dobrze. Może nie na medal, bo parę elementów można było zrobić lepiej. Zawodzą twarze, które prezentują się trochę sztucznie i plastikowo. Także w lokacjach natrafić można na kilka mniej szczegółowych obiektów i rozmytych tekstur, choć te akurat ocenić należy na plus, zwłaszcza po zainstalowaniu na dysku opcjonalnego pakietu z drugiej płyty. Największe wrażenie robią jednak efekty świetlne, które od zawsze były mocną stroną marki Splinter Cell. Pomimo faktu, że gro zadań przyjdzie Fisherowi wykonać w świetle dnia, nasz zmysł wzroku nieustannie atakowany będzie kapitalnymi refleksami, lens flarami i god-rayami, które pięknie załamują promienie słoneczne na obiektach. W trakcie nocnych eskapad dadzą znać o sobie niezawodne gogle, które oprócz trybu noktowizyjnego umożliwią także śledzenie pozycji strażników przez ściany. Cieszy również różnorodność lokacji, które zaprojektowano z niezwykłym pietyzmem – od porośniętych nieliczną roślinnością dolin rzecznych po tereny zurbanizowane. W kilku słowach, jest lepiej niż dobrze i Splinter Cell: Blacklist bez zażenowania może stanąć w szeregu z najładniejszymi grami tej generacji.
Warstwa audio nie przeszła zbyt wielu zmian. Choć do genialnej ścieżki dźwiękowej Amona Tobina z Chaos Theory sporo brakuje, to ciężko się jednak do czegokolwiek przyczepić. Muzyka idealnie wkomponowuje się w akcję, nie przeszkadza, lecz umiejętnie buduje napięcie. Dokładnie tak samo, jak w hollywoodzkich produkcjach. Odgłosy otoczenia, wystrzałów i krzyków konających adwersarzy nie wybijają się powyżej średniej, niemniej zrealizowano je bez większych wpadek.
Aktorzy również wywiązali się ze swych ról całkiem nieźle, choć nie sposób przejść obojętnie nad brakiem Michaela Ironside’a, który dotychczas podkładał głos Fisherowi. Zastępujący go Eric Johnson nie był w stanie dorównać swemu bardziej rozpoznawalnemu poprzednikowi i to niestety słychać. Twórcy tłumaczą swą decyzję względami technicznymi. Johnson oprócz głosu, użyczył także swego wizerunku, na podstawie którego odwzorowano „nowego” Fishera. Dzięki technologii facial capture graficy dostali idealnie zsynchronizowany z głosem ruch ust i ominął ich żmudny proces animowania twarzy. Współpraca z Ironsidem nie była aż tak zacieśniona i aktor ograniczał się tylko do nagrania kwestii mówionych. Zresztą i tak nie pasowałby wiekiem do Sama Fishera. Jest zbyt leciwy.
Decyzja łatwa, choć kosztowna
Powiem krótko. Recenzowany tu tytuł jest jak najbardziej wart kupna, a dla fanów serii stanowi pozycją wręcz obowiązkową. Twórcy idealnie nawiązali do najlepszych odsłon, nie rezygnując z patentów wprowadzonych w późniejszym czasie. Prześlizgiwanie się pomiędzy osłonami, zaznaczanie kilku wrogów i ich eliminacja za pomocą jednego przycisku – te elementy świetnie sprawdziły się w Conviction, a Blacklist wykorzystuje je jeszcze lepiej. Trafiają się bzdurne motywy pokroju decyzji, których podjęcie nie ma żadnego przełożenia na fabułę, ale łatwo przejść nad nimi do porządku dziennego. Jedynym problemem nowego Splinter Cella wydaje się nie do końca trafiony termin premiery. Czerwiec, czy ewentualnie lipiec sprawdziłyby się znacznie lepiej, a konkurencji gra Ubi nie miałaby w zasadzie żadnej. Teraz też takowej nie ma, bo nowy X-COM to jednak półka niżej, a Saints Row IV to zupełnie inna para kaloszy. Kłopoty zaczną się we wrześniu, gdy na rynku pojawią się tuzy pokroju konsolowego Diablo III, GTA V, FIFA 14 i kilku innych fighterów wagi ciężkiej. W tak doborowym towarzystwie Samowi będzie znacznie trudniej przekonać do inwestycji graczy o ograniczonych zasobach finansowych, a zwłaszcza tych, którzy odłożyli już konkretne sumy na zbliżające się wielkimi krokami premiery zarówno gier, jak i konsol nowej generacji. Niemniej warto przemyśleć zakup, bo Blaclist to prawdziwa kopalnia przyjemności na bardzo wysokim poziomie.
Tytuł dostępny jest w polskiej, kinowej wersji językowej. Z rzadka trafić można na literówki, a tłumaczenie wykonano bez większych zgrzytów. Jedyny minus to brak napisów pod niektórymi kwestiami mówionymi, ale takie momenty nie trafiają się zbyt często.