Ocena: 7,5
Plusy:
+ klimat
+ Splatterkille
+ voice acting
+ dialogi
+ czysta nieskrępowana rozwałka
+ oryginalna trylogia Splatterhouse do odblokowania
Minusy:
- miejscami praca kamery
- gra może uniemożliwić zdobycie znajdki
- czemu nie mogę obejrzeć „odblokowanych” cut-scenek z poziomu menu?
Kiedy ktoś idzie ze swoją piękną dziewczyną do posępnego dworu zdziwaczałego naukowca, musi się spodziewać kłopotów. Tym bardziej, jeśli ów dom jest bohaterem strasznych opowieści, a jego gospodarz nazywa się dr West. Niestety, są osoby pozbawione instynktu samozachowawczego, które bez zastanowienia wlezą w każdą pułapkę. Do takich należą Rick Taylor i jego dziewczyna Jennifer Willis. Podziękujmy im za ich bezmyślność, ponieważ bez nich nie byłoby Spaltterhouse’a. Tego z 1988 toku, a tym bardziej tego z 2010.
Jak stracić dziewczynę, marzenia, życie i duszę?
Gra zaczyna się dość mocnym akcentem. Oto nasz główny bohater męski, czyli Rick, leży na podłodze w wielkiej kałuży krwi. Oczywiście własnej krwi, co niechybnie doprowadzi do jego zgonu. Tym boleśniejszego, że w uszach rozbrzmiewa mu krzyk jego ukochanej, zabranej przez doktora Westa gdzieś w głąb budynku. Jedyne, co zostało, to ich wspólne zdjęcie, leżące tuż za zasięgiem jego palców. Urocza scenka.
Tak się jednak składa, że fatalne zejście Ricka zostaje przerwane przez dziwną maskę z kości, która w kilku żołnierskich słowach przedstawia naszemu prawie denatowi jego sytuację i uświadamia mu, że jest jego jedyną szansą na odzyskanie kobiety, życia i takich tam pierdółek. Ale tak czy inaczej, Rick ma przewalone, jak w ruskim czołgu. Nasz heros po raz kolejny tego wieczoru podejmuje decyzję bez dłuższego zastanowienia i zakłada Maskę Terroru. Dzięki temu przeistacza się w umięśnione monstrum, zdolne przerobić na karmę dla kotów najdziwniejsze poczwary, zamieszkujące domostwo doktora Westa. Tyle że w zasadzie wolnej woli w nim dużo nie zostaje i Rick staje się „poddanym” gościa zamieszkującego maskę (tytuł pierwszego etapu „delikatnie” sugeruje nam, że jest to sam rogaty boss z piekielnych czeluści). Tak czy inaczej, odmieniony Rick rusza w pogoń za porywaczem, chcąc ocalić swoją ukochaną. Co ciekawe, nie zastanawia się, czy kiedy ją odbije, to zdoła ją przekonać, iż to nienaturalnie umięśnione monstrum, wytytłane po pachy we krwi i flakach, to jej facet. No cóż…nie nasz problem. Dla nas najważniejsze to, co będzie robił w trakcie całej „pogoni”.
Jason Voorhees was a pussy…
Splatterhouse to “radosny” slasher, w którym chodzi o rozwalenie jak największej liczby paskudnych wrogów. Rick w trakcie swojej wędrówki napotka na mnóstwo przeróżnych przebrzydłych kreatur, które za punkt honoru postawiły sobie pozbawić go życia (a najpierw kończyn, głowy i wnętrzności – w dowolnej kolejności). Na szczęście, dzięki Masce nasz bohater zyskuje sporo możliwości eksterminacji natrętów. Głównie korzystać będzie ze swoich pięści przypominających dwudziestopięciokilowe tłuczki do mięsa. Jednak na swej drodze znajdzie też sporo ciekawej broni. Klasyczne dechy nabijane gwoździami, gazrurki, tasaki, a nawet shotguna. Zbyt pospolite? No cóż, dla koneserów też się coś znajdzie. Można będzie zatłuc wroga oderwaną mu kończyną albo głową kolegi. Zdarzyć się też może, że przerobicie kogoś na papkę własnym ramieniem. Tyle że nie przyczepionym do własnego ciała, a trzymanym w drugiej ręce. Słodkie, prawda? No i oczywiście tak zwane Splatterkille, czyli wyjątkowo brutalne „finishery” wykonywane na osłabionych wrogach. Urwać głowę, wyrwać wątrobę, udusić własna macką, wyrwać ramiona. Do wyboru do koloru. Każdy Splatterkill ma swoją własną obrzydliwie krwawą animację, pokazującą akcję z jak najlepszej perspektywy.
Cała rozgrywka, to dwa klawisze odpowiedzialne za ciosy, jeden do chwytania wrogów, blok i specjalny modyfikator mocy Maski. Reszta, to kombosy, kombosy, kombosy i masa krwi. Krwi jest całe mnóstwo, gdyż stanowi ona paliwo Maski i Ricka. Im więcej krwi przeleje nasz heros, tym więcej punktów na „rozbudowę postaci” dostaniemy. Działa tu system znany doskonale z innych slasherów. Zbieramy punkty, które potem wymieniamy na nowe umiejętności – czyli nowe kombosy. Ot i cała filozofia Splatterhouse’a. Zresztą, czego się spodziewaliście po grze o tak „uduchowionym” tytule.
Rzut okiem w trzewia.
Jeśli przyjrzymy się samemu wykonaniu gry, należy zwrócić uwagę na trzy elementy.
Pierwszym jest grafika i animacja. Wykonano kawał naprawdę dobrej roboty. Pomysły na konstrukcje poziomów czy sam wygląd atakujących nas maszkar stoją na wysokim poziomie. Animacje Splatterkilli, wygląd i animacje bossów – to także potrafi powalić na kolana. Każdy element jest dopracowany i nasiąknięty klimatem, jak gąbka krwią.
Druga sprawa jest połączona z pierwszą. Splatterhouse jest remakiem gry z 1988 roku. Oryginał, jak wspomniałem na wstępie, był sidescrollerem, czyli chodziło się tylko prawo-lewo, z nielicznymi wyjątkami, gdzie dało się spaść w dół przez jakąś dziurę lub wejść po drabinie. W wersji z 2010 roku oddano należną cześć pierwowzorowi i wprowadzono do gry wiele momentów, gdzie możemy chodzić tylko w prawo i lewo. Musimy w nich skakać nad przeszkodami i rozwalamy nadchodzących gęsiego wrogów. Rewelacyjny pomysł.
No i w końcu dźwięk. Nie będę już piał z zachwytu nad kapitalną ostrą muzyką czy odgłosami lejącej się krwi, rozdzieranego ciała i pękających kości. Bo to wszystko blednie przy voice actingu i dialogach. Osoby podkładające głosy pod Ricka, Maskę i Westa w połączeniu z twórcami dialogów w ciągu pierwszych 10 minut wywindowały Splatterhouse na szczyt mojej prywatnej listy zatytułowanej „Udźwiękowienie”. Kiedy Rick traci ramię i strasznie rozpacza z tego powodu, a Maska z dezaprobatą rzuca „For a Dick, you’re such a pussy”, popłakałem się ze śmiechu. Nie mówiąc o momentach, gdy Maska udaje wzywającą pomocy Jennifer. Hasło „Oooh, dr West, it is sooo big” niszczy. Ale to po prostu trzeba usłyszeć, bo na papierze te teksty tracą jakieś 90% swojej mocy. Polscy tłumacze i podkładacze głosów mogliby się uczyć od Namco.
Smakowite kąski: wątroba i móżdżek…
Splatterhouse pełen jest ciekawostek dla graczy. Pierwszą jest możliwość odblokowania w trakcie rozgrywki oryginalnej trylogii Splatterhouse, od której wszystko się zaczęło. Zwróćcie uwagę, że w grze z 1988 roku Rick po założeniu Maski wyglądał niemal dokładnie jak Jason Vorhees z Piątku 13. Nie dość, że Maska była maską hokejową, to jeszcze Rick nosił takie workowate łachmany w kolorze zgniłej zieleni.
Inna ciekawostką są ukłony w stronę miłośników Lovecrafta. Cała gra jest przesiąknięta nawiązaniami do twórczości Samotnika z Providence. Od doktora Westa, zajmującego się badaniami DNA i mającego związki z uniwersytetem Miskatonic, po takie trofea jak Call of Thule czy Lovecraft Baby.
Niesamowite i klimatyczne są też znajdźki rozrzucone w grze. Mamy gramofony z „zapiskami” Westa na temat jego badań oraz fragmenty gorących fotek Jennifer, które można składać w całość. Fotki są naprawdę z kategorii „HOT”. Seksowna bielizna, a w większości topless. Panowie…rączki trzymać na padach.
Hej, ta śledziona jest zepsuta…
Niestety, w każdej grze znajdą się jakieś niedoróbki. Nie inaczej jest w Splatterhouse. Na pierwszy ogień idzie zachowanie kamery. To chyba słaby punkt większości slasherów, więc tym dziwniejsze, że nikt nie potrafi tego naprawić i sprawić, ze kamera przestanie wariować.
Kolejny brzydki zapaszek dochodzi od strony obowiązkowych „znajdziek”. Nie narzekam, że w ogóle są. Mam jednak zastrzeżenia co do miejsc, w jakich są schowane. Dobrą praktyką jest takie ich umieszczanie, aby z jednej strony gracz nie potykał się o nie, tylko musiał ich poszukać. Z drugiej jednak strony, gra nie powinna karać gracza za robienie czegoś poprawnie i uniemożliwiać mu zdobycia znajdki. Oto przykład: w jednej z komnat są dwa zawory. Odkręcam jeden z nich – otwiera się brama, wypadają monstra. Zabijam je, dzięki czemu odblokowują się dwa przyciski, z których jeden otwiera przejście dalej. Jako że podejrzewam, iż drugi zawór otwiera kolejną bramę i wypuszcza potwory, idę go odkręcić – dodatkowe punkty się przydadzą. Niestety, nie da się go uruchomić. Cóż zatem robić, używam przycisku otwierającego przejście, które nie dość, że się otwiera, to jeszcze uruchamia cut-scenkę, pokazującą Ricka, schodzącego po schodach. Oczywiście po tym fakcie nie mogę wrócić. Jak się później okazuje, jedna ze znajdziek była schowana za bramą otwieraną tym drugim zaworem. Z tym że powinienem go odkręcić na początku. Ewentualnie, jeśli tego nie zrobiłem, wybrać zły przycisk po pierwszym zaworze. Bez przesady z tym utrudnianiem.
Ostatni mój zarzut dotyczy przerywników filmowych. Tych między etapami. Są świetne i klimatyczne. Niestety, jeśli będziecie mieli pecha i nie obejrzycie któregoś z nich, nie będziecie mogli do niego wrócić z menu gry. Trzeba będzie jeszcze raz przechodzić etap poprzedzający filmik. Strasznie to irytujące.
Ręka, noga, mózg na ścianie…
Splatterhouse to gra bardzo dobra. Lekka, z odpowiednią dawką czarnego humoru i odprężająca. Tak, wiem, że skoro odpręża mnie odrywanie komuś rąk i głowy, to jestem degeneratem. Na szczęście moja żona i dzieci jeszcze nie narzekają, że tatuś wraca do domu ociekając krwią. Dostałem od Namco dokładnie to, czego oczekiwałem – rewelacyjną rozrywkę, przy której jednak muszę miejscami się skupić i pokombinować. Kapitalny sposób na spędzenie wieczora po ciężkim dniu. Gdyby nasza skala ocen opierała się tylko na tym, jak bardzo podobała się gra recenzentowi, dałbym temu tytułowi coś w okolicach 10 lub 11. Jednak opierając ocenę na bardziej realnych założeniach, daję jej mocne siedem i pół. Polecam z całego serca albo wątroby, śledziony, czy jelit.
Dziękujemy sklepowi Checkpoint za udostępnienie egzemplarza gry do recenzji!