Sześć lat przyszło nam czekać na szóstą (a właściwie siódmą licząc Soul Edge) odsłonę słynnej serii bijatyk z użyciem ostrych narzędzi. Serii, która zwykle była w cieniu Tekkena. Jednak ja, jako „wywrotowiec” zawsze należałem do #teamsoulcalibur. Tak czy inaczej w końcu jest Soulcalibur VI.
Piąta część była nieco chłodniej przyjęta przez odbiorców. Istniała obawa, że Bandai Namco da sobie spokój i nie będzie się starało przywrócić serii na właściwe tory. Na szczęście jednak nic takiego się nie stało.
Soulcalibur VI przenosi nas do XVI wieku naszej ery, do wydarzeń z gry Soulcalibur, i daje możliwość poznania ukrytej prawdy, która przez lata umykała naszym oczom. Mamy więc swego rodzaju restart serii. I to podwójny, bo zarówno w kwestii fabuły, ale i mechaniki. O czym piszę? Za chwilę to wytłumaczę.
Mechanika walki w Soulcalibur VI jest banalna. Opiera się na czterech podstawowych ruchach. Cios w poziomie, cios w pionie, kopniak i blok. Wszelkie czary-mary robimy łącząc ze sobą kolejne ciosy i kierunki. Dzięki temu na ekranie widzimy niesamowite kombosy i świetnie wyglądające ataki. Mechanicznym rebootem serii jest powrót systemu „papier-nożyce-kamień”, którym mogli bawić się gracze w Soul Edge, czyli pierwszej części sagi. Nazywa się on Reversal Edge i jest dość prosty w użyciu. Po specjalnym ataku, czas zwalnia, a gracze mają kilka sekund na wykonanie jakiejś akcji. Kopniak, cios, może unik. Efektu nie widać od razu. Po kilku sekundach czas wraca do normy, a gracze mogą zobaczyć, czy wybrali dobrze. Wszystko przez to, że owe wybory działają na siebie właśnie jak papier-nożyce-kamień. Jeśli nasz wybór bije wybór przeciwnika, zobaczymy na ekranie efektownego kombosa (oczywiście równie efektownie, choć mniej przyjemnie, będzie jeśli to wybór przeciwnika pobije nasz wybór). Jeśli wybraliśmy tak samo, mamy kolejną szansę na wybór. Proste, ale skuteczne. Dzięki temu jest taka ciekawa chwila wytchnienia w walce, która wyhamowuje ślepe klikanie przycisków.
Jeśli chodzi o tryby zabawy, to mamy dwa standardowe, czyli Arcade i Online. Ten pierwszy, to po prostu naparzanka na całego. Dwóch graczy, albo gracz z konsolą. Do wyboru, do koloru. Online z kolei, jest nieco ubogi. Ot granie w sieci. Albo w zwykłych meczach, albo rankingowych, ale bez jakiegoś systemy turniejów, drabinek, czy innych ciekawostek.
Za to jeśli wolicie grać offline, to oprócz wspomnianego już standardowego klepania się po paszczach, mamy aż dwa tryby fabularne.
Pierwszy to Chronicle of Souls, w którym opowiadana jest historia walki naszych bohaterów z mroczną mocą Soul Edge. Głównymi bohaterami podstawowej opowieści, mającej dwadzieścia rozdziałów są Mitsurugi, Maxi i Taki. Ale kiedy przejdziemy tę linie fabularną dostajemy historie uzupełniające dla każdej postaci z gry. Żadnych wodotrysków tam nie ma, ale gra się to naprawdę przyjemnie.
Drugi tryb to Libra of Souls. Na początku tworzymy swoją własną postać (kreator jest na tyle rozbudowany, że zrobić możemy naprawdę sporo), a potem zanurzamy się nią w świat Soulcalibura. Dość dosłownie, bo wędrujemy po różnych lokacjach na mapie. Rozmawiamy z napotkanymi tam ludźmi i oczywiście pierzemy po twarzach napotkanych wrogów. Do tego zdobywamy poziomy, rozwijamy się, zdobywamy nowy sprzęt, a czasem podejmiemy jakiś „ważny” wybór. Jest bardzo przyjemnie, choć fabuła tej części gry nie jest szczególnie wciągająca i dość szybko zacząłem po prostu przewijać dialogi, żeby jak najszybciej dorwać się do jakiejś walki.
Ważnym elementem bijatyk, jest oczywiście zestaw postaci. Soulcalibur VI daje nam 21 (o ile dobrze policzyłem) zawodników. Są wśród nich powroty (na przykład Talim), ale i nowicjusze. W tym przypadku są to Groh i Azwel. Ten pierwszy walczy mieczem o dwóch ostrzach (coś a’la Darth Maul), który może rozdzielić i zaskoczyć przeciwnika. Drugi to mag, władający dziwnymi mocami i zasypujący arenę magicznie stworzoną „zbrojownią”, która potrafi przysporzyć o ból głowy.
Są tez goście specjalni, a jakże. W tej odsłonie Soulcalibura gościmy samego Białego Wilka, Geralta z Rivii. Muszę przyznać, że bardzo dobrze wpasował się w grę. Zarówno ze swoim stylem walki, jak i ze swoją częścią historii w Chronicle of Souls. Na pewno pasuje tu lepiej, niż Yoda, Vader, czy Ezio Auditore. Razem z nim do gry przywędrowała oczywiście arena z Kaer Morhen.
Mam jednak dwa problemy jeśli chodzi o zestaw zawodników. Po pierwsze do odblokowania w trakcie gry jest tylko jeden gość. To ostatni boss z podstawowej linii fabularnej Chronicle of Souls, czy li Inferno. Z jednej strony miło, ze jest co odblolkować, ale z drugiej tylko jedna postać i do tego tak nijaka jak Inferno. To już mogło by jej nie być.
Druga rzecz, to schowanie zawodniczki, która gości w grze już od części trzeciej, w płatnym DLC. I to w DLC, o którym wiadomo już od premiery. Zawodniczką, o której mowa jest Tira. Nie robi się takich rzeczy z postaciami, które zdążyły już wejść do stałego zestawu postaci w grze. Szczerze mówiąc wkurzyło mnie takie podejście wydawcy.
O grafice, animacji i dźwięku nie będę już dużo pisał. Jest kapitalnie. Jasne, gdzieś tam czasem zdarzają się drobne przekłamania, czy błędy w grafice, ale jest to naprawdę niezauważalne. Frajda z gry przysłania tak drobne niedociągnięcia.
Soulcalibur VI, to gra na która od dawna czekałem. Bandai Namco porzucili dziwne mechanizmy i niezbyt trafione pomysły, na rzecz sprawdzonych rzeczy, które działają. Dzięki temu najnowsza odsłona Soulcalibura wciąga jak chodzenie po bagnach. To bijatyka, która ma syndrom jeszcze jednaj walki. Naparzanie się z rodziną, czy znajomymi w trybie Hot Seat od dawna nie było tak przyjemne i wesołe.