Ocena: 9,0
Plusy:
+ fabuła
+ humor
+ ciasteczka z wróżbą
+ wysokiej jakości oprawa wizualna
+ system rozwoju postaci
+ walka przy użyciu katany to czysta przyjemność
+ batalie z gigantycznymi bossami
+ cena
Minusy:
- losowe spadki animacji
- nieco wydłużona końcówka
- średni motion capture
- słabo rozmieszczone checkpoint'y
Pierwotny Shadow Warrior był pod pewnymi względami o wiele bardziej efekciarski niż Duke Nukem 3D. Mroczny, pełen demonów i krwi przyciągał nastolatków jak magnez, a i dorośli nie mogli się mu oprzeć. Potem marka została praktycznie porzucona, aż w końcu Flying Wild Hog po nią sięgnęli. Teraz to nasi rodacy wskrzeszają Lo Wanga i robią to w wielkim stylu.
Główny bohater to typowy człowiek od brudnej roboty. Dostaje zlecenie, wykonuje je, a potem zbiera swoją kasę i znika między uliczkami. Wielki fan komiksów i słabych żartów w końcu otrzymuje zadanie, które ma szanse go przerosnąć. Oczywiście, on o tym nie wie i zgadza się w ciemno, bo przecież nie można odmówić multimiliarderowi — Zilla, który jest wstanie wypełnić pieniędzmi niejeden sejf. Lo Wang musi dla niego zdobyć jedyny w swoim rodzaju miecz — Nobitsura Kage. Facet wie, iż pozyskanie go nie będzie takie proste, ale to go nie powstrzymuje. Sytuacja ulega zmianie, gdy okazuje się, że broń ta jest powiązana z armią demonów, apokalipsą i innymi tego typu rzeczami. Dopiero wtedy Lo zdaje sobie sprawę jak głęboko utknął w bagno, aż po samą szyje. Na jego szczęście, nie tkwi tam sam. Podczas swojej przygody towarzyszy mu Hoji — demon, który jest bardzo istotny dla całej fabuły, a wierzcie, historia w Shadow Warrior jest naprawdę dobra.
Dlatego nie będę o niej mówił już nic więcej. Esencją dzieła Flying Wild Hog oprócz fabuły jest oczywiście sama walka, dużo walki, hektolitry krwi i wymiatanie kataną na wszystkie strony. Ostatni aspekt został zrealizowano iście epicko. Jeszcze nigdy w tytule z widoku FFP machanie białą bronią nie było takie ekscytujące, zaś zachęcanie nas, abyśmy robili to jak najczęściej uważam za strzał w dziesiątkę. Może wam się wydawać, iż korzystanie z niej to zwykłe klikanie w lewy przycisk myszki, ale wcale tak nie jest. W Shadow Warrior nasz protagonista wraz z postępami w grze zdobywa nowe umiejętności. Im lepiej radzimy sobie w walce, tym więcej karmy otrzymamy. Im więcej karmy, tym silniejszy staje się Lo Wang. Oprócz tego musimy znajdywać kryształy i pieniądze, aby oprócz umiejętności zdobywać kolejne moce i lepszy ekwipunek.
Hail to The King, Baby! — słowa Lo Wanga
Techniki specjalne wykonujemy za pomocą białej broni. Każda z nich musi być najpierw zainicjowana poprzez wystukanie klawiszy AWSD. Niby wydaje się to banalne, ale gdy trzeba to zrobić podczas walki z 30 oponentami to adrenalina sięga zenitu, bo od tego zależy, czy uda nam się ich pokonać. Ataki te mogą zadać większe obrażenia, stworzyć barierę ochronną, uzdrowić nas lub ciąć wszystko na naszej drodze z większej odległości. Oprócz tego, mamy jeszcze technikę obrotu o 360 stopni, którą warto użyć, gdy jesteśmy otoczeni. Wtedy głowy naszych oponentów padają na ziemię, a całość uatrakcyjniają efekty graficzne i spora ilość krwi. Oczywiście, Lo może posługiwać się także bronią palną, która nie jest tak ciekawa, jak sam oręż bohatera, ale potrafi za to dać niezłego kopa i sprawić, że chce się ją zmieniać w trakcie siekania kataną.
Dwa karabiny maszynowe to chyba coś, co każdy fan strzelanek uwielbia, szczególnie, gdy da się ich używać jednocześnie. Nie musicie się martwić o celność, rozrzut i inne tego typu rzeczy jak w Call of Duty czy Battlefield. Tutaj rozgrywka jest arcade’owa aż do bólu, to jak to było w grach ponad 10 lat temu. Deweloper chciał przedstawić starą mechanikę w nowym świetle i udało mu się. Nie ważne czy strzelamy z karabinu, pistoletu, shotguna, kuszy — jest mocna jak cholera, czy też wyrzutni rakiet, bo i tak człowiek się świetnie bawi. Dodatkowo, każdą z tych pukawek można ulepszyć, co dla demonów nie jest zbyt miłe. Dawno nie miałem tak, że po powrocie z pracy zasiadałem do komputera tylko po to, aby przemienić setki demonów na paszę dla świń, a że sama gra jest naprawdę długa, to mogłem się nie martwić, iż zaraz cała frajda gdzieś mi ucieknie. Gdy zobaczyłem napisy końcowe licznik pokazał mi 15 godzin z hakiem. Niezły wynik jak na „zwykłego” doomowca, prawda? Grałem na normalnym poziomie trudności, więc wybierając wyższy musicie liczyć się z tym, iż zajmie wam to trochę dłużej, bo i przeciwników więcej, których zabicie wymaga więcej naboi, bądź ataków ostrzem.
Duże brawa należą się za oprawę wizualną, która nie raz powoduje opad szczeny. Lokacje są mega klimatyczne i nie mogłem się powstrzymać od robienia screenów, tylko po to, aby potem na spokojnie wszystko obejrzeć, bo podczas gry nigdy nie wiadomo, kiedy akurat zaatakuje nas jakaś demoniczna maszkara. Lo Wang zahacza o takie miejsca jak: świątynie, góry pokryte śniegiem, bazę wojskową, kanały, jaskinie, lasy, uliczki miejskie, przytulne gniazdka demonów i wiele więcej. Każde z tych miejsc jest zupełnie inne, przez co człowiek nie czuje jakiejś takiej monotonni, jak to było w przypadku Hard Reset. Modele demonów, a w szczególności bossów to niezły dowód na to, iż w FLying Wild Hog pracują naprawdę porządni artyści, gdyż ich design jest świetny i idealnie wpasował się w klimat gry. Gigantyczny wojownik w zbroi, który ma głowę konia i skrzydła, oraz sporawą broń? Tak, tego pana tu spotkacie i na długo nie zapomnicie, bo walki z bossami może i są schematyczne — zabija się tych bydlaków bardzo podobnie, to dostarczają taką ilość emocji, iż można przymknąć na to oko. Jeżeli chodzi o muzykę, to tutaj jakiegoś wielkiego szału nie ma. Melodie są dobre, ale ciężko je zapamiętać na dłużej. Element wykonany poprawnie i nic po za tym.
30 metrowe bydle? Nie ma problemu! — Lo Wang
Mogłoby się wydawać, iż Shadow Warrior to tytuł wręcz idealny, ale ja chyba wszyscy dobrze wiemy, coś takiego nie istnieje. Recenzowany tytuł musi się borykać ze spadkami animacji, które nie są jakieś wielce uciążliwe, ale występują. To samo tyczy się mimiki twarzy napotkanych postaci, które w ogóle nie otwierają ust, bądź robią to tak, jak w grach za czasów PSX’a. Na dodatek, miałem wrażenie, iż końcówka gry była specjalnie wydłużona. Spokojnie w okolicach 12-13 godziny można by było wszystko zakończyć, ale nie. Najpierw musiałem się błąkać, zabijać, zabijać, znowu błąkać, poszukać czegoś i dopiero dotrzeć do ostatniego etapu. Było to męczące, ale sam The End wynagradza ten trud i dobrze, gdyż inaczej nie mógłbym wystawić tak wysokiej oceny. Pozostają jeszcze checkpointy, które zostały dość średnio ustalone, przez co czasami za głupi błąd trzeba zaczynać misję od początku.
Shadow Warrior ma jeszcze kilka zalet, o których nie wspomniałem, a nie chciałbym negatywnym akcentem kończyć tej recenzji. Mowa tutaj o sekretach, których trzeba szukać na własną rękę, gdyż nie ma co oczekiwać, że gra wam podpowie o ich lokalizacji. Jednymi z nich są lokacje stylizowane na strzelanki z lat 1990-1999. Nawet nie wiecie, jak miło było odkryć takie miejsca. Aż się łezka pojawiła w oku. Oprócz tego mamy jeszcze ciasteczka z wróżbą. Warto zagrać w polską wersję, bo wtedy żarty w nich zawarte zrozumieją jedynie Polacy, gdyż są właśnie do nas kierowane. Sam protagonista też nie raz rzuci jakiś dowcip, który bardziej można nazwać „sucharem”, niżeli dobrym żartem, ale w duecie z Hoji całość i tak wypadają one dość komicznie. Wrzucenie do gry sporej dawki kapitalnego humoru to coś, czego życzę innym produkcjom, bo one naprawdę urozmaicają rozgrywkę i sprawiają, że człowiek się śmieje, a przecież wiemy, ze śmiech to zdrowie.
Reasumując, klasyk wskrzeszony przez Flying Wild Hog to kawał dobrej strzelanki, które nie boi się pokazać, że nie każdy FPS musi mieć multi. Dzięki dobrej oprawie, wspaniałej katanie, setką demonów i dużym pokładom dobrego humoru nie można przejść obok tego tytułu obojętnie. Tym bardziej, że 69zł za taki szpil, to wcale nie tak dużo.
Dziękujemy firmie Flying Wild Hog za udostępnienie egzemplarza do recenzji.