Ocena: 8,0
Plusy:
+ Silent Hill
+ deszcz
+ zagadki
+ znowu boję się własnego cienia podczas gry
Minusy:
- czasem przycina
- do dwójki jednak mu daleko
Są gry, które kochamy i gry, których nienawidzimy. Szczerze mówię, że serii Silent Hill nienawidzę. To jedyna seria, której kolejne części wcale mnie nie odprężają, tak jak winny to czynić gry. Kiedy siadam do dowolnej części Cichego Wzgórza, przechodzę w stan przedzawałowy. To jedyna seria wirtualnych horrorów, która wywołuje u mnie autentyczny strach. Strach, który z ekranu przenosi się do pokoju, którym siedzę. Każde skrzypnięcie, czy niespodziewany odgłos w domu, oznacza nadchodzącą śmierć.
I właśnie dlatego uwielbiam Silent Hill i dąłbym się pokroić za każdą część tej serii. Każda nowa gra o tym tytule, to dla mnie absolutne „a must have”. I choć niepokoiło mnie swego rodzaju obniżenie lotów kolejnych gier, to jednak tłumaczyłem sobie, że po prostu robiąc część drugą producenci postawili poprzeczkę zbyt wysoko i nikt nie jest w stanie jej dosięgnąć. Bo Silent Hill 2 to nie gra, a stan umysłu.
Ale wróćmy do czasów obecnych. Niedawno do miasteczka trafiła nowa ofiara, niejaki Murphy Pendleton. Poznajemy go, gdy za zgodą strażnika więziennego, dokonuje pod prysznicami dość brutalnego mordu na współwięźniu. Po tym wydarzeniu towarzyszymy mu w „wycieczce” więziennym autobusem do innego zakładu penitencjarnego. Niestety autobus nigdy tam nie dociera, gdyż rozbija się zjeżdżając ze skarpy. Murphy budząc się jako jedyny na miejscu wypadku, po krótkiej tułaczce po lesie trafia do naszego ulubionego miasteczka. Tak właśnie zaczyna się Silent Hill Downpour.
Murphy Pendleton, najświeższa ofiara Cichego Wzgórza, to jak już się domyślacie więzień. Obecnie zbiegły więzień. Oczywiście na początku nie mamy pojęcia za co siedzi, czy zrobił to o co go oskarżono, czy też może jest niewinny. Pewnym cieniem na jego postaci kładzie się początkowa scena gry, w której masakruje współwięźnia pod prysznicem. W trakcie „zabawy” sami będziemy mogli w pewnym stopniu kształtować jego charakter. Pojawiają się tam bowiem momenty, w których gracz musi wybrać między dwiema opcjami zachowania. Jedna jest zwykle „dobra”, a druga „zła”. To pozwoli nam nieco bardziej wczuć się w prowadzoną przez nas postać, a dodatkowo wpływa oczywiście na zakończenie gry.
Jeśli chodzi o samą mechanikę gry, to klika rzeczy uległo zmianie. Po pierwsze trafiamy do nieodwiedzanej dotąd części miasteczka. Poznamy więc nowe okolice. Gracze dostają też swego rodzaju system „szybkiego przemieszczania się”, czyli tunele metra. Najciekawszą zmianą jest jednak podmianka związana ze znakiem rozpoznawczym serii, czyli mgłą. W Downpour mgła oczywiście nadal występuje i jest gęsta niczym chmura dymu nad kominami elektrociepłowni. Jednak pojawił się nowy element, zwiastujący kłopoty i niebezpieczeństwo. Jest to deszcz. Kiedy na zewnątrz nie pada, a jest jedynie mgliście, to choć można spotkać wynaturzenia zamieszkujące Ciche Wzgórze, to generalnie jest w miarę spokojnie. Jednak gdy mgła się przerzedzi, a z nieba zacznie lać się woda, to znak, że zacznie się dziać coś złego. Monstra stają się dużo bardziej agresywne, pojawia się ich więcej i lepiej znaleźć bezpieczne – i suche – miejsce.
Walki nadal jest całkiem sporo, co trochę mnie martwi. Jednak warto jej unikać. Murphy może nosić przy sobie tylko jedną broń „białą” i jedną broń dodatkową – czyli palną. Broni „białej” w całym mieście jest całe mnóstwo. Deski, lampy, butelki, cegły, kamienie, grabie, łomy, klucze francuskie, siekiery i inne tego typu zabawki. I choć mogło by się zdawać, że skoro tyle tego leży, to przecież można szaleć do woli, to jednak wcale tak nie jest. Broń, jak to broń, zużywa się w walce. Mimo iż zaczynamy młóckę z siekierą w dłoni, może się okazać, że po chwili mamy tylko mało efektywny ułamany trzonek. Wrogów wciąż sporo, a w pobliżu nic użytecznego nie leży. Pojedynczy wrogowie są dość słabi, jednak już dwóch czy trzech – o większej liczbie nawet nie wspominam – to potężny problem. Zapomnijcie o tym, że będziecie stać w miejscu i po prostu lać wroga.
A kiedy złamie się Wam broń główna, możecie próbować zdziałać coś bronią palną. Oczywiście musicie sobie zdawać sprawę, że tak jak w niemal wszystkich grach survival horror, tak i tu, amunicja jest spotykana tylko odrobinę częściej, niż Nergal na zlocie kółka różańcowego. Każdy pocisk jest na wagę złota, a często nawet życia.
Bardzo fajnie rozwiązano „problem” wskaźnika zdrowia. Otóż stan sił witalnych naszego bohatera, symbolizuje jego stan zewnętrzny. Im bardziej pokrwawione i poszarpane jego ubranie, tym gorzej z Murphym. Oczywiście gracze, którym potrzebne są jasne dane, zawsze mogą zerknąć w menu, aby zobaczyć ile procent życia zostało bohaterowi.
Silent Hill to również zagadki. Jak w wielu grach tej serii, wybierając poziom trudności, osobno wybieramy go dla walk i dla zagadek. Elementy zmuszające do myślenia naprawdę „dają radę” jak to się mówi. Część da się rozwiązać „siłowo”, na przykład rozpisując każdą możliwą kombinację guzików, wybierając je potem, ale znacznie bardziej satysfakcjonujące jest znalezienie rozwiązania dzięki jakiejś podpowiedzi w grze. Podpowiedzi nie nachalnej, ale takiej, która wymaga znalezienia i zrozumienia.
Kolejny nieodłączny element miasteczka, czyli Drugi Świat też ma swoje miejsce w Downpour. Fragmenty, które są w nim rozgrywane są bardzo dynamiczne i stanowią dobrą przeciwwagę, do „Rzeczywistej” części gry, w której zwiedzamy miasto i wykonujemy różne zadania – te pchające do przodu główną oś fabularną, jak i te poboczne, które tylko, ale i aż, poszerzają nasza wiedze o tym co się działo w mieście i budują klimat.
Podstawowe pytanie dotyczące Silent Hill Downpour brzmi: Czy gra potrafi straszyć? Odpowiedź jest jasna. Oczywiście potrafi. I to nie wyskakującymi potworkami, które trzeba zabić. Downpour straszy tak jak Silent Hill powinien. Muzyką, obrazem, deszczem, mgłą, uczuciami, smugą krwi w odpowiednim miejscu, wiszącym ciałem. Na strach w tej grze składa się mnóstwo drobnych i większych elementów, które razem bardzo dobrze współgrają.
Graficznie i dźwiękowo jest bardzo dobrze. Postacie wyglądają kapitalnie, potwory również. Całe otoczenie jest szare, brudne i mokre, a dwa dominujące elementy to mgła i deszcz. Jest poprawnie i klimatycznie. Niestety z niewiadomych mi przyczyn gra potrafi miejscami chrupnąć, czasem coś zaczyna się dogrywać w zupełnie niespodziewanych miejscach.
Dźwięk jest bardzo dobry. Świetny voice acting aktorów pozwala mocniej zanurzyć się w opowieści. Muzyka i dźwięki tła, są również kapitalne, ale dla tej serii, to w zasadzie standard.
Silent Hill Downpour jest dla mnie niezwykle udanym odrodzeniem serii. Homecoming nie za bardzo przypadł mi do gustu, jednak biorąc udział w wyprawie w głąb duszy Murphy’ego Pendletona czułem się jak w domu. Nie jest to niestety poziom legendarnej dwójki – ale o to jest niezwykle ciężko – jednak jest na tyle dobrze, aby polecić ten tytuł nie tylko fanom serii, ale i tym, którzy chcieli by zobaczyć dobry horror na konsolę. I to nie taki, który straszy tylko wyskakującymi z ciemności paskudami. Ale taki, który mrozi klimatem do szpiku kości i zapada w pamięć na długo po skończeniu gry. Taki, po którym rozmawiamy ze znajomymi o emocjach i odczuciach bohaterów, a nie tylko o tym jak fajnie wyglądały potworki. Silent Hill Downpour właśnie taki jest. Polecam.