Procesor: Intel Core i7-5820K@4.0GHz
Pamięć: 16 GB RAM DDR4@2666MHz
Karta graficzna: Asus Strix GTX970 OC 4GB
Dysk: Samsung SSD 850 Pro 256 GB
System: Windows 8.1 x64
Klawiatura: Logitech G910 Orion Spark
Myszka: Logitech G402 Hyperion Fury
Słuchawki: SteelSeries Syberia v3 Prism
Burze piaskowe hulały aż miło, a miejscami widać było niczym nie spowolnione eksplozje. Za wyjątkiem spowolnienia czasu, jeśli takowe było akurat włączone. Wszystko chodziło płynnie, a w opcjach znalazło się nawet ustawienie, aby zmienić częstotliwość odświeżania, a więc i liczbę klatek, z 60 na 144. Świetna optymalizacja i mnóstwo opcji, które możemy zmieniać, aby pustkowia wyglądały odpowiednio do poziomu naszej maszyny.
Gry na licencji, czy to filmowej, komiksowej, a nawet książkowej, są zazwyczaj kiepskie. Na palcach dwóch rąk policzyć można wyjątki w tej kategorii. W przypadku Mad Maxa problem jest trochę bardziej złożony: bohater i świat stworzony przez Millera doczekały się przeniesienia do królestwa bitów, jednak na tym podobieństwa się kończą. Czy Max Rockatansky wytrzymał zderzenie z rzeczywistością wirtualną?
Historia jest banalna: oto poznajemy głównego protagonistę podczas filmowo zrealizowanego pościgu. Wiadomo tylko, że nadepnął na odcisk Scrotusowi, który postanowił odebrać mu wszystko. Biedny Max akurat jest w nieokreślonym bliżej okresie swoich przygód, chociaż po niektórych cechach można umiejscowić grę w czasie pomiędzy pierwszym i trzecim filmem: kolano głównego bohatera usztywnione jest za pomocą metalowego stelaża. Jest to również ciekawy zabieg, który w pewien sposób ogranicza mobilność Maxa – w końcu z uszkodzonym kolanem nie poskaczemy za wysoko. Wróćmy jednak do fabuły, która jest prosta jak droga na południe: Max chce się dostać na Równiny Spokoju. Sprawa się komplikuje, kiedy traci wspomniany już samochód i musi stworzyć nowego rumaka pustkowi.
Dzięki temu możemy przemierzać postapokaliptyczne równiny Australii w poszukiwaniu sojuszników, zemsty, lokalnej waluty, wody, jedzenia i, chyba przede wszystkim, części do samochodu oraz paliwa. Nie zabraknie piachu, krwi, potu i emocji. Nie wspominam nawet o charakterystycznych postaciach, które przegonią Maxa charyzmą o kilka dobrych mil. Niestety, Rockatansky jest typowym antybohaterem, mrukiem, który nie spełni wymagań każdego jako główny protagonista. Momentami scenariusz napisany został tak, że naszego bohatera nie można lubić. Gdy do tego dodamy otwarty świat, gdzie odwiedzamy poszczególne obszary, aby je „wykorzystać” – bo jak inaczej określić odwiedziny fortecy, gdzie zbudujemy jedno lub dwa rozszerzenia i uciekamy dalej – to stajemy się współautorami opowieści o ponurym Maxie.
Sama rozgrywka bardzo przypomina znane wszystkim produkcje typu sandbox, czyli z otwartym światem. Porównania z serią Arkham czy nawet Assassin’s Creed oraz Shadow of Mordor są tutaj jak najbardziej na miejscu. System walki wręcz bardzo przypomina ten z przygód alter-ego Bruce’a Wayne’a, chociaż momentami wydaje się bardzo zubożony przez brak gadżetów. Tak naprawdę jedynym urozmaiceniem okazują się bronie do walki wręcz, na które się czasem natkniemy, a także dubeltówka Maxa. Całość wzbogaca jeszcze tryb furii, gdzie stajemy się silniejsi. Niestety, problem jest z przeciwnikami, którzy okazują się mało urozmaiceni i nie wymagają od nas zazwyczaj większego wysiłku w pokonaniu nawet całej bandy wspieranej Wrzaskunem. Nie zabrakło również balonów, które pełnią tutaj rolę punktów orientacyjnych i umożliwiają lokalizację ważnych obiektów.
Główną atrakcją jest jednak nie walka wręcz, ale nasz własny pożeracz paliwa lub też, jak zwą go niektórzy, chromowany rydwan do Valhalli. Nasze V6, a później i V8, służą nie tylko do przemieszczania się po rozległych pustkowiach, ale również, a może nawet przede wszystkim, do potyczek z innymi wojownikami szos. Tutaj twórcy, czyli Avalanche Studios, naprawdę się postarali i pokazali pazur. Nie tylko model jazdy jest świetny, ale również cała akcja skupiająca się na wyścigach, eliminowaniu pojazdów czy obrony przedpola twierdzy, jest po prostu świetna! Batmobil z Arkham Knight może się schować. Jakby tego było mało nasze cudo możemy ulepszać w każdym aspekcie, co przekłada się na jego wygląd, moc w walce oraz parametry związane z typowym działaniem wozu, jak przyspieszenie czy przyczepność. Na to wydajemy uzbierany złom, który możemy również zainwestować w zmianę wyglądu oraz umiejętności samego Maxa: nic nie stoi na przeszkodzie, aby wyglądał on bardzo podobnie do Mela Gibsona z pierwszych odsłon filmowej serii.
Akrobacje naszego samochodu oraz innych krążowników szos przyjdzie nam podziwiać w świetnym środowisku i znakomicie zoptymalizowanym silniku. Niezależnie od tego, czy akurat trafimy na burzę piaskową, która wygląda rewelacyjnie, czy też zmagamy się przy świetle księżyca lub pełnym słońcu zawsze będziemy mieć do czynienia ze stałą liczbą klatek. Sama grafika jest piękna, a wybuchy oraz inne efekty cząsteczkowe, potrafią zachwycić. Niektórych może odrzucić monotonność pustkowi, w końcu to sam piach i rozrzucone po świecie obiekty charakterystyczne. Niby niewiele, ale może dać niesamowitą radość nie tylko z odkrywania, ale nawet z oglądania. Wszystko to buduje wspaniały klimat, który wręcz czujemy, kiedy przemierzamy kolejne kilometry.
Oprawa dźwiękowa wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony mamy bardzo przyjemne dla ucha utwory muzyczna oraz znakomity dubbing niektórych postaci. Z drugiej zaś nijakiego Maxa, którego wypowiedzi i głos momentami drażnią bardziej niż skrzypienie styropianu. Całość przyćmiewa i zagłusza ryk silników V8, a to potrafi zrekompensować niedoróbki z zapasem.
Mad Max okazuje się być produkcją nad wyraz dobrą. Nie oczekiwałem po tej grze fajerwerków, a tymczasem otrzymałem festiwal sztucznych ogni. Momentami rozgrywka stawała się wtórna, ale nie była ani na chwilę nużąca. Ba! Cały czas włączała wyższe obroty. Sam pomysł na przeniesienie nacisku na pojazdy i bitwy na bezdrożach Australii okazał się strzałem w dziesiątkę. Niektórych jednak może odrzucić konieczność wykorzystywania obu trybów rozgrywki w równym stopniu: zarówno pojazd, jak i Max są tutaj równorzędnymi bohaterami. Niemniej Mad Max jest produkcją godną polecenia, więc szykujcie chromowy spray i zakrzyknijcie razem ze mną: „Co za dzień! Co za cudowny dzień!”. Razem wybierzemy się do Valhalli!