Ocena: 4,0
Plusy:
+ próba skopiowania mechaniki Gears of War…
Minusy:
- …jednak całkiem nieudana
Kiedy na rynku pojawił się Gears of War, zrewolucjonizował gatunek gier akcji typu TPP. Korzystanie z osłon, SI przeciwników, fabuła, wszystko było niemal idealne. Nic też dziwnego, że wiele firm zaczęło w swoich produkcjach stosować elementy znane z GoW. Nikomu jednak nie przyszło do głowy robić gry, będącej kalką przygód Marcusa Fenixa. Jednak do czasu. Na taki właśnie pomysł wpadło bowiem Tecmo Koei, tworząc Quantum Theory. I pewnie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ambitne hasło reklamujące ten tytuł. Według zapowiedzi Tecmo Quantum Theory miało być następcą Gears of War. Jak wyszło, zaraz się dowiecie.
Ale o co chodzi….?
Historia jest nieco zagmatwana i wyjaśnia się dopiero w trakcie rozgrywki. Naszego bohatera imieniem Syd, poznajemy, gdy stara się uciec wraz z towarzyszką z rozpadającej się wieży, którą przed chwilą razem z nią zniszczył. Nie bardzo wiemy, dlaczego budowla musiała zostać zburzona, ale wydaje się, że było to słuszną decyzją. W trakcie ucieczki nasza towarzyszka umiera, bo jak się potem okazuje umrzeć musi. Wraz z rozwojem fabuły dowiadujemy się o wieżach zwanych Arkami, które wyrosły w miastach i choć początkowo nie robiły nic złego, później stały się źródłem niszczycielskiej siły burzącej wszystko wokół. Następnie odkrywamy istnienie tajemniczej „choroby” zwanej Diablozą, która zamienia ludzi w bezmyślne bestie atakujące wszystko co się rusza.
Niestety historia poznawana w takich kawałkach jest mało strawna. Nie wszystkie interesujące nas kwestie zostają wyjaśnione, a do tego miejscami trafiamy na dziury fabularne i logiczne. Mimo wszystko, gracz jest w stanie zwykle przymknąć oko na tego typu rzeczy, jeśli tylko grywalność danego tytułu jest na odpowiednim poziomie.
Let’s play…
Z uwagi na to, iż – jak uparcie twierdzi Tecmo – Quantum Theory jest następcą Gears of War, jasnym jest, że nie uniknie się zestawienia tejże gry z dziełem Epic. Nawet gdyby takie hasło nie pojawiało się we wszelkich informacjach o tym tytule, ciężko byłoby nie porównywać tych dwóch produkcji, ponieważ mechanika gry w Quantum Theory jest niemal identyczna z tym, co poznaliśmy w Gears of War.
Otóż całość rozgrywa się w widoku TPP. Mamy wielkiego bohatera, który wygląda tak, jakby ktoś podpompował nieco Pudziana. Może on nosić przy sobie trzy różne bronie oraz wykorzystywać wszelkie zasłony, których mnóstwo można znaleźć w terenie. Zza zasłon może strzelać na oślep albo wychylić się, by nieco dokładniej wycelować. Potrafi również biegać, i to w bardzo charakterystyczny sposób – pochylony, na ugiętych nogach. Co prawda ekran nie trzęsie się wtedy jak w GoW, ale podobieństwo jest uderzające.
Elementem, którego w Gearsach nie było jest sposób współpracy z niejaką Fileną, którą spotykamy nieco później. Nie pełni ona roli li tylko dodatkowej siły ognia. Razem z Sydem potrafi stworzyć śmiercionośne kombinacje ciosów, albo może zostać rzucona przez niego w stronę, co bardziej odpornych na ostrzał przeciwników, aby poszatkować ich swoim mieczem.
Jak widać poszczególne elementy są bardzo dobre i właściwie wygląda, że nie da się z tego zrobić kiepskiej gry…
A jednak Tecmo zdołało zepsuć to, co było wcześniej dobre. System zasłon okazuje się niewygodny w „obsłudze”. Syd potrafi czasem nie reagować na próby wychylenia się zza muru, czy kolumny, choć według wszelkich znaków na niebie i ziemi powinien to zrobić. Przyklejenie się do osłony, czy poruszanie między nimi, też nie należy do najwygodniejszych. Choć na dole ekranu pojawiają się ikony informujące, co zrobi nasza postać, gdy wciśniemy przycisk X, to jednak nie jest to intuicyjne. Ostatecznym absurdem była sytuacja, gdy przeskoczyłem jeden z murków i okazało się, że nie mogę już za niego wrócić. Syd za nic nie chciał przeskoczyć go z rozbiegu, ani ponownie wejść w „tryb osłony”. Tragedia.
Jedynym ciekawym patentem w kwestii osłon jest fakt, że czasem pole walki potrafi się zmienić. Nie mówię tu o zwykłym niszczeniu elementów otoczenia (bo tego akurat jest tyle co kot napłakał) ale o fakcie, że gdzieniegdzie podłoże staje się płynne i potrafi wciągnąć samochód, za którym się chowaliśmy, lub przenieść wysepkę z murkiem za którym kucamy, wystawiając nas wrogom jak na tacy.
Również kierowanie postacią nie jest idealne. Co prawda ja mam problemy z płynnością i dokładnością celowania na padzie, jednak w Gears of War jestem w stanie poradzić sobie z napierającymi Locustami. Walka z monstrami z Quantum Theory okazała się być dużo trudniejsza, i to niestety właśnie ze względu na toporne sterowanie. Sytuacji nie poprawiały zmiany czułości pracy kamery i celownika. Ciągle było niewygodnie.
Na szczęście siły wroga nie grzeszą tu zbytnią inteligencją. Nie kombinują za bardzo, zwykle idą prosto na nas, i w dodatku są dosyć powolne. Gdyby wykazały się sprytem zbliżonym do Locustów z pierwszego GoW, to w połączeniu z opornym sterowaniem gra mogłaby się okazać dla mnie zbyt trudna.
Wizja i fonia…
Quantum Theory miało być epickie. Olbrzymie zniszczenia, wielkie wieże, niesamowici przeciwnicy, napakowany główny bohater i jego seksowna pomocnica. Na pierwszy rzut oka, graficznie dostajemy mieszankę Gears of War, Devil May Cry i Final Fantasy. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby z powyższych gier wzięto to, co graficznie było dobre. Niestety wzięto co popadło. Quantum Theory sprawia wrażenie niespójnego wizualnie. Część elementów jest utrzymana w stylistyce zachodniej, jednocześnie tuż obok podobne rzeczy przedstawiono w konwencji azjatyckiej. Spójrzmy choćby na modele bohaterów. Syd i jego towarzyszka wyglądają jak wyjęci z jakiegoś krwawego anime, natomiast postacie żołnierzy są bardziej „zachodnie”. W otoczeniu również widać pewne rozbieżności. Zburzone miasta przywodzą na myśl klimaty z II Wojny Światowej, a nawet GoW, a tu nagle w samym środku stoi wieża rodem z Final Fantasy, strzelista, kolorowa i świecąca. Graficzny misz masz nie wychodzi grze na dobre. Lepiej było trzymać się jednego stylu, zamiast próbować zadowolić wszystkich.
Dźwiękowo jest nieco lepiej, ale i tak drętwo. Odzywki Syda nie znajdą się raczej na szczycie listy z klimatycznymi tekstami takich bohaterów, jak Duke Nukem, Kratos, Bayonetta, Fenix, czy Dante. Poza tym pozostaje graczowi jedynie wsłuchiwanie się w monotonną kakofonię wystrzałów, beznamiętnych krzyków żołnierzy, czy porykiwań monstrów.
Jak wygląda przepaść…?
W grach cztery lata to przepaść. Gry powstałe na początku i końcu takiego okresu czasu różnią się zwykle niesamowicie. I tak jest w przypadku Gears of War oraz Quantum Theory. Tyle, że w tym przypadku następca, jest dużo gorszy od swego pierwowzoru, powstałego cztery lata wcześniej. I to gorszy pod niemal każdym względem. Pomysł, który przyświecał ludziom z Tecmo był dobry, bo jeśli kopiować, to tylko najlepsze rozwiązania. A takimi na pewno są te zaprezentowane w GoW. Jednak kopiować trzeba umieć. W Quantum Theory pokazano dobitnie jak się tego robić nie powinno. I dlaczego nie należy głosić buńczucznych haseł reklamowych, o stworzeniu godnego następcy jednej z najlepszych gier ostatnich lat. Gdy mierzy się tak wysoko upadek jest o wiele bardziej bolesny.
Podsumowując Quantum Theory jest słabe. Mogłoby się jeszcze jako tako bronić, gdyby nie ów slogan użyty przy promowaniu gry. Niestety mając go na karku, nie ma na to zbyt wielkich szans. Jest to także dobrze widoczne w trybie multiplayer. Kiedy uruchomiłem go w kilka dni po premierze, na liście wyników znajdowało się 23 graczy. O jakiejkolwiek grze w trybie multi, mogłem jedynie pomarzyć.
W tym wszystkim najbardziej szkoda mi firmy Galapagos, która dystrybucją Quantum Theory zainaugurowała swoje wejście na rynek gier w Polsce. Mam nadzieję, że wybór kolejnego tytułu będzie bardziej udany i ich działalność na tym polu będzie się rozwijać pomyślnie.