Pięć lat przyszło nam czekać na kolejną odsłonę Mass Effect. Niestety po pięciu długich latach dostajemy grę, której towarzyszy masa kontrowersji związanych z jakością. Od grafiki począwszy, na fabule skończywszy. Czy Mass Effect: Andromeda jest faktycznie tak słaby? Czy może chodzi tu o zbyt wysokie oczekiwania graczy?
Mass Effect 3 zakończył wątek komandora Sheparda i Żniwiarzy. Andromeda miała być czyms zupełnie nowym i zupełnie niezwiązanym z tą historią. Karkołomne podejście. Jednak Bioware wybrnęło z tego całkiem sprytnie. Oto bowiem budzimy się na arce. Statku, który jest częścią inicjatywy Andromeda. Celem tej inicjatywy jest znalezienie nowego domu, poza Drogą Mleczną. Dlatego mnóstwo ludzi (i innych ras na innych arkach) zostało wprowadzonych w stazę i wysłanych ku planetom w galaktyce Andromedy (stąd nazwa inicjatywy). Ku planetom, które zostały wcześniej sprawdzone skanami i wytypowane, jako całkiem dobrze pasujące. Początek podróży to rok 2185, czyli czas między drugim, a trzecim Mass Effectem. Jej zakończenie, czyli wydarzenia, których jesteśmy częścią w grze, dzieje się 634 lata później.
Nasze alter ego w grze, to Scott lub Sara Ryder. Co ciekawe niezależnie od wyboru płci naszej postaci, ta druga też występuje w grze, jako nasza siostra/brat i ma swój udział w opowiadanej historii. Nasz ojciec Alec Ryder jest Pionierem, osobą odpowiedzialną za poprowadzenie ludzkiej arki, ku nowym światom.
Jednak jak wiadomo z wszelkich zwiastunów, nasza postać w wyniku wydarzeń z początku gry sama zostaje Pionierem i przejmuje obowiązki ojca. Teraz to do nas będzie należało badanie planet, zakładanie nowych placówek i ogólnie zapewnienie nowego domu ludzkości.
Aby zapewnić ten dom, będziemy musieli zwiedzić kilka planet, wykonać masę zadań, walczyć z nowym wrogiem i oczywiście zebrać drużynę lojalnych towarzyszy wszelkich ras. Od czego by tu zacząć.
Może od ogólnej fabuły i immersji. Umieszczenie gry tak daleko w czasie i przestrzeni od pierwszych trzech części dawało twórcom niesamowitą szansę, na zaskoczenie graczy. To była czysta karta, którą można było zapisać w dowolny sposób. Dowolny, byle pasjonujący. Niestety nie do końca się to wszystko udało. Historia, której jesteśmy częścią jest dość słaba. Mnóstwo rzeczy da się dość łatwo przewidzieć. Brakuje mi tu prawdziwych zwrotów akcji, które pozostawiłyby mnie, jako gracza oniemiałego na kilka minut. Szkoda, bo widać tu wielki potencjał, który zmarnowano. Szczególnie, że bieganie po planetach w ramach tej dość miałkiej historii jest nawet ciekawie zrobione i gdyby było częścią czegoś większego, byłoby super.
Tak, zadania przed jakimi stajemy w grze są dość ciekawe. Jasne, że znajdzie się wśród nich sporo „przynieś, wynieś, pozamiataj”, czy takich w których zastanawiamy się jakim cudem zlecający sami nie mogli tego zrobić, ale ogólnie jest całkiem pozytywnie. To co robimy ma sens, przyciąga uwagę, nawet zadania poboczne są dobrze zmontowane.
To samo muszę napisać o nowym głównym przeciwników, czyli rasie Kett i jej Archoncie. Jedyne, co można o nich powiedzieć, to że po prostu są. Gość ustawiany na głównego złego jest tak nijaki, że w pierwszej trylogii Mas Effecta byłby pewnie zwykłym żołdakiem, którego spotykamy w jakiejś bazie. Miałem nadzieję, że są oni tylko przykrywką dla czegoś większego, jednak zawiodłem się. Nic większego się nie pojawiło.
Ciekawi byli Porzuceni, czyli dziwne roboty spotykane w tajemniczych ruinach na odwiedzanych planetach. Jednak nie wykorzystano ich chyba w pełni. Też szkoda.
Ogólnie mogło być naprawdę ciekawe i mocne otwarcie dla nowej serii, a wyszło fabularnie nijako.
Sytuacji nie ratują niestety również nasi towarzysze. Żaden z nich (oprócz może Dracka) nie przyciągnął mojej uwagi. Zbieranina nijakich indywiduów, których mogłyby zastąpić roboty. Nawet romanse z wybranymi członkami załogi nie były czymś ciekawym. Ot po prostu kolejna rzecz, jaka można zrobić w grze do odhaczenia.
Ale to nie tylko problem postaci pobocznych. Ryder (zarówno Scott, jak i Sara) to potwornie sztuczna postać. Nic w grze nie daje możliwości wczucia się w głównego bohatera. Dialogi są potwornie sztuczne. Napisane jak dla dziecka. Nasz Pionier jest w 90% przypadków kolesiem, który robi sobie „jaja z pogrzebu”. Wybór kwestii niekiedy nie ma żadnego przełożenia na naszą postać, na to co faktycznie powie i jak będzie odbierana. Sytuacji nie poprawia podkładany głos, nieszczęsna mimika twarzy. Skoro już jesteśmy przy animacji twarzy, to drobna podpowiedź. Scott ma lepsza mimikę niż Sara. Próba utożsamienia się z żeńską połową rodzeństwa Ryder kończy się porażka, gdy tylko spojrzymy na jej próbę oddania jakichkolwiek uczuć poprzez twarz.
Mimo wszystko wiele elementów tej gry jest naprawdę dobrze zrobionych. Na przykład walka, która zyskała bardziej przestrzenny wymiar dzięki użyciu jet-packa (albo biotycznego skoku). Teraz możemy eliminować wrogów dosłownie z powietrza. Nie ma już tylko biegania od zasłony do zasłony. Zresztą zasłony też zmieniono. Nie mamy już systemu, w którym trzeba kazać postaci przykucnąć za osłoną. Teraz, jeśli mamy wyjętą broń i staniemy za czymś, co może nas ochronić, automatycznie nasz postać kuca. Ułatwia to poruszanie się po polu walki.
Zdjęto też sztywny podział na klasy. Teraz wybieramy sobie profil, bazujący na liczbie umiejętności z danego obszaru, jakie rozwinęliśmy. Obszary to oczywiście walka, biotyka i technika. Co ważne, ekwipunek nie jest zależny od profilu. Biotyk ze snajperką? Proszę bardzo. Zwłaszcza, że spokojnie można przełączać się między odblokowanymi profilami, jeśli czujemy, że niedługo przyda się nam nieco inna specjalizacja. Świetny pomysł i całkiem dobrze zaimplementowany.
Nie bójcie się również jeżdżenia Nomadem. Ten wehikuł jest o całą galaktykę lepszy w prowadzeniu od nieszczęsnego Mako z jedynki. Dwa przełożenia – jedno do zwykłej jazdy, drugie do bardziej terenowej. Wytrzymały, dość szybki i naprawdę fajny. No i można zmieniać mu lakier, oraz dokładać różne usprawnienia.
Gra daje tez możliwość tworzenia przedmiotów. Najpierw trzeba je zbadać, wydają punkty otrzymane w trakcie skanowania różnych obiektów na planetach, a następnie wytworzyć, używając różnych materiałów zdobytych w trakcie eksploracji. Świetna sprawa, choć moim zdaniem interfejs mógłby być nieco bardziej wygodny i czytelny.
Mamy tez oczywiście tryb sieciowy. Bioware uznało, ze skoro graczom spodobał się multiplayer w Mass Effect 3, to tu dostaniemy taki sam system. I dostaliśmy. Wpadamy na mapę i musimy przeżyć kolejne fale przeciwników. Szkoda, ze nie pokuszono się o nic nowego, co dodałoby temu trybowi skrzydeł.
Czekacie teraz zapewne na podsumowanie, w którym napiszę, jak bardzo nie warto wydawać pieniędzy na Andromedę, a nawet nie warto spędzać przy niej czasu. Jednak mimo wszystko, nie można odmówić tej grze, że jest po prostu dobra. Jasne, nie „dowiozła” w obliczu tych oczekiwań, jakie mieli fani trylogii po rozstaniu z Shepardem. Zwłaszcza, kiedy musieliśmy na nią czekać pięć lat. Jednak nadal gra się w Andromedę OK. Gra nie jest zepsuta, ma swoje bardzo pozytywne momenty, ma tez negatywne. Ale większość jest po prostu „normalna”. Może faktycznie nie warto wydawać na nią kasy już teraz, zaraz, bez zastanowienia. Zwłaszcza, że wiem, iż Bioware będzie łatać swoja produkcję. Może warto zaczekać chwilę na ich działania. Ale nie będę Wam odradzał spędzania czasu w uniformie Pioniera, bo jest szansa, ze Mass Effect: Andromeda jednak się Wam spodoba i spędzicie przy nim kilkanaście godzin, nieźle się bawiąc.
Grę dostarczył wydawca – Electronic Arts Polska