Moja przygoda z seria Final Fantasy zaczęła się w roku 1998 od części siódmej. Myślę, że większość z nas zaczynała od tej właśnie gry. Przez kolejne lata, byłem z Final Fantasy na dobre i na złe. Byłem świadkiem wzlotów i upadków serii, by w końcu dotrzeć do przystanku nazwanego Final Fantasy XV.
FFXV jest określane przez twórców gry, jako Final Fantasy dla nowicjuszy i weteranów. Oznaczać to ma, że zarówno wierni fani serii, jak i gracze, którzy zaczną swoją przygodę dopiero z tą częścią będą się czuli swobodnie. Czy da się osiągnąć takie połączenie?
Głównym bohaterem jest książę Noctis, który wraz ze swymi trzema towarzyszami rusza na swój ślub z wyrocznią Lunafreyą. Ma to przypieczętować pokojowe stosunki między królestwem Lucis (z którego pochodzi Noctis), a imperium Nilfheim. Podróż nie zaczyna się jednak dobrze, ponieważ pierwszą rzeczą, jaka trafia się chłopakom za bramami królestwa, jest zepsuty samochód.
Gra od początku przyjmuje bardzo ciekawa narrację. Nie mamy tu epickiej opowieści o ratowaniu świata, ale raczej grę drogi, w której przyglądamy się jak dojrzewa nasz główny bohater. Widać jak zmienia się sposób postrzegania świata przez księcia. Widać jak zacieśniają się więzi między czwórką bohaterów. To ciekawe podejście do historii ustawia nas w zupełnie innym miejscu jako graczy.
Niezwykle ciekawie wygląda też dynamika relacji między czwórką bohaterów. Aż ciężko uwierzyć, że to co dzieje się między Noctisem, Gladio, Ignisem i Prompto, to działanie skryptów. Chłopaki cały czas pokazują się jako grupa przyjaciół, każdy ze swoimi indywidualnymi zainteresowaniami i przywarami, ale wciąż razem. To powoduje, że przywiązujemy się nie tylko do postaci Noctisa, którym sterujemy, ale do całej czwórki. Jeśli dołożymy do tego całkiem fajny system hobby, które można rozwijać, to robi się jeszcze ciekawiej. Noctis łowi ryby (co oczywiście jest minigrą w grze), dzięki czemu zdobywa jedzenie i różne ciekawe przedmioty. Gladio to survivalista, co pomaga mu znajdować różne przydatne rzeczy w trakcie zwiedzania Eos. Ignis uwielbia gotować. Przez cała grę będzie zbierał nowe przepisy, a jedzenie jakie przygotuje w trakcie odpoczynku w obozowiskach, da naszym bohaterom nieco bonusów dnia następnego. No i Prompto, który jest zapalonym fotografem i będzie strzelał fotki w różnych miejscach i momentach. Kapitalna sprawa.
Otwartość świata w Final Fantasy XV sprawia, że będziemy rzucani z kąta w kąt za sprawą różnych zadań. Większość będzie typowymi „przynieś-wynieś-pozamiataj”, co zestawione z faktem, że zleceniodawca wie z kim ma do czynienia, może wyglądać nieco dziwnie. Czy naprawdę wysyłasz księcia po jakiś kamień szlachetny, po który sam nie pójdziesz, bo obok kręcą się potwory? Chyba nie. A w Final Fantasy XV jakoś nikt nie ma skrupułów. Co prawda chłopaki same wyrabiają sobie reputację i pchają w kłopoty, uczestnicząc w polowaniach, które z reguły są trudniejsze niż zwykłe spotkania z monstrami na podobnym poziomie.
A skoro już o monstrach wspomniałem, warto skreślić kilka słów o systemie walki. Mamy tu do czynienia z bardzo dynamiczną walką z systemem Wait Mode, dzięki któremu raz na jakiś czas możemy chwilę odetchnąć, rozejrzeć po polu bitwy, zarządzić wypicie jakiegoś potionka, czy nawet zmienić broń, albo na szybko sklecić jakiś czar. Kiedy jednak przejdziemy już do akcji, na ekranie dzieje się niesamowicie dużo. Co ważne jednak nie ma tam chaosu. Sterowanie jest na tyle dobrze pomyślane, że nie czujemy się tym wszystkim przytłoczeni. Jest płynnie, ale i widowiskowo.
W trakcie potyczek kierujemy poczynaniami Noctisa, jednak dzięki różnym ciosom, jesteśmy w stanie łączyć nasze ataki z przyjaciółmi. Możemy również „nakazać” któremuś z nich wykonanie specjalnej techniki, dzięki specjalnemu paskowi energii ładowanemu w trakcie walki. Sam Noctis ma dostęp do bardzo ciekawej techniki, jaka jest Warp. Pozwala mu ona na teleportację do miejsca, w które rzucił swoją broń. Dzięki temu może nagle zaatakować odległych wrogów, albo przeskoczyć we w miarę bezpieczne miejsce, by odzyskać punkty magii.
Nietypowo rozwiązano tu czary. Mamy trzy główne źródła mocy magicznej. Ogień, elektryczność i zimno. Po świecie rozrzucone są miejsca, z których Noctis może czerpać magię. Później, może tę magię przerobić na trzy różne czary. Niby niedużo, ale magia jest dość potężna i lepiej nie rzucać nią na lewo i prawo. Jasne, potrafi momentalnie przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę, ale jako, ze rani również naszych towarzyszy, może być gwoździem do trumny.
Są też oczywiście summony. W FFXV nazywają się Astralami i uwierzcie mi, trzeba się ostro postarać, aby mieć możliwość wezwania Astrala do pomocy. Zarówno w kwestii przekonania go, aby mieć w ogóle możliwość wezwania, jak i przy samym wzywaniu. Ale jak się Wam to uda, to będziecie świadkami scenki, jakiej w serii Final Fantasy jeszcze nie widzieliście. Mają rozmach te Astrale.
Z walką i zadaniami związany jest oczywiście temat doświadczenia i zyskiwania nowych poziomów. W Final Fantasy XV jest to rozwiązane bardzo fajnie. Otóż doświadczenie zyskujemy od razu po walce, albo po oddaniu „questa”. Jednak aby zostało ono zamienione na poziomy, trzeba się przespać. I tu ciekawostka. W zależności od tego gdzie będziemy nocować, dostaniemy różny mnożnik doświadczenia. Im bardziej luksusowy nocleg (a co za tym idzie droższy) tym lepszy mnożnik. Jednak czasem opłaca się nocować w obozowiskach znalezionych w dziczy, gdyż dzięki temu Ignis ma szansę rozwijać swoje talenty kulinarne, a my zjemy kolacyjkę, która da nam bonusy na kolejny dzień.
Oprócz doświadczenia dostajemy też specjalne punkty AP, które możemy wydawać na różne umiejętności podnoszące skuteczność naszych bohaterów w walce. System nazywa się Ascension i przedstawiony jest za pomocą kilku całkiem przystępnie rozrysowanych drzewek umiejętności, które zostały podzielone na kilka kategorii. Bardzo łatwo to ogarnąć i rozwinąć drużynę w takim kierunku, jaki chcemy.
Przez cały czas szukałem w trakcie gry czegoś, co mógłbym skrytykować. I w zasadzie ciężko mi było takie rzeczy znaleźć. Kilka bzdur związanych z tym jak postacie niezależne reagują na księcia Noctisa nieco drażni, ale da się to przeżyć. Kilka nonsensów związanych z fabułą i tym jak wpływa na księcia tez irytuje, ale biorąc pod uwagę całość wydarzeń da się to pominąć. Dziwne zachowanie czasu podczas podróży samochodem może dziwić, ale w końcu człowiek się przyzwyczaja. Najbardziej irytowała mnie praca kamery w niektórych momentach walki i zadania polegające na zbieraniu żab. Człowiek, który wymyślił to drugie, powinien być publicznie wychłostany. Co do kamery, to potrafiła czasem ustawić się w jakichś krzakach, dzięki czemu nie miałem pojęcia co dzieje się na polu walki i musiałem jakoś szybko zmieniać pozycję, by w końcu zobaczyć jak wygląda sytuacja.
Raz, czy dwa razy trafiłem też na inną nieciekawą sytuację. Otóż lokację niskopoziomowego zadania, okupowały monstra przypisane najwyraźniej do dużo wyższego polowania, dzięki czemu nie dało się tam podejść i wykonać questa przez dość długi czas. Dziwna sprawa.
Mimo wszystko musze jednak napisać bardzo jasno. Lata czekania opłaciły się. Mimo iż wiele ostatnich „Fajnali” mogło wskazywać na to, że seria leci w dół i nie ma szans, aby Piętnastka ocaliła całość przed roztrzaskaniem się o ziemię, Final Fantasy XV bardzo pozytywnie zaskoczyło. To faktycznie jest gra zarówno dla fanów serii jak i dla nowych graczy. To najlepsza odsłona serii od wielu lat. Twórcy wyciągnęli wnioski z błędów, jakie popełniono w poprzednich grach. Dzięki temu dostaliśmy grę niezwykłą. Dostaliśmy Final Fantasy, które mimo otwartego świata, mnóstwa śmieciowych zadań, zbieractwa i innych „popierdółek” nie nuży. Final Fantasy, które wciąga od pierwszej do ostatniej sceny i ma syndrom „Jeszcze jeden quest, jeszcze jedno polowanie…o kurde, to już trzecia nad ranem”. Koniecznie zagrajcie, nawet jeśli poprzednie części was zniechęciły do całej serii (a może zwłaszcza wtedy). Final Fantasy XV to po prostu doskonała gra, doskonały „Fajnal” i doskonały jRPG.