Twórcy serii Halo mieli nie lada zadanie, gdyż stworzyć coś równie dobrego, jak przygody Master Chiefa, to taki poziom über Hard. Zapowiedzi były konkretne, oczekiwania ogromne, a premiera podzieliła ludzi na dwa fronty. Zatem, jak to jest z tym Destiny? Warto?
Doskonale zdaję sobie sprawę, że do tej chwili większość z was przeczytała przynajmniej dwie recenzję omawianego tytułu. Jedne serwisy rozbierały produkt Bungie na części pierwsze, gdy inni pomijali masę ważnych aspektów, bo okazało się, że to nie MMO-Borderlands. Każda ze stron przedstawiła swoje racje i wszyscy mówią prawdę. Destiny to specyficzna gra, gdzie cierpliwość jest słabo nagradzana, a największą zaletą jest eliminacja wrogów, zarówno tych kontrolowanych przez SI, jak i innych ludzi podłączonych do sieci. Ciężko sklasyfikować ten projekt, bo jest mieszanką kilku gatunków. Jeżeli ktoś myślał, że dostanie prawdziwego, sieciowego rpg’a, strzelankę typu Halo, bądź Borderlands, to tak naprawdę mocno się zawiedzie. Problem jest taki, że omawiany tytuł najszybciej przypadnie do gustu tym, którzy oczekiwali go najmniej, gdyż nie wpadli w wir sztucznie nadmuchanej akcji promocyjnej. W dzisiejszych czasach, gdzie ładuje się w reklamę wiele milionów dolarów, nigdy nie wiadomo, co tak naprawdę się dostanie. Dobitnym przykładem był Watch Dogs, wcześniej Rage, Duke Nukem Forever i tak dalej. Metody są różne, a efekt taki sam. Jeden walki zawód, lament i zgrzytanie zębami, a wystarczyło wstrzymać się trochę i nie czytać wszystkiego, czym karmił ludzi PR Activision. Nie rozumiem także tych osób, które zarówno po alfie, jak i becie nie byli zachwyceni tą grą. Przecież ogranie wczesnych wersji powinno dać odpowiedni rezultat, po którym pada decyzja. Mimo to gracze kupili i powiedzieli wszystkim, że wcześniej mieli dostęp do tychże buildów, a potem płakali, narzekali oraz wylewali tony negatywnych komentarzy. Trzeba zacząć inaczej podchodzić do premier, albo totalnie je sobie odpuścić, bo szkoda czasu, pieniędzy i nerwów.
Zaczynając od fabuły, której w grze tak naprawdę jest tyle, że dałoby się całość zamknąć w 20 minutowym filmiku, gdzie Peter Dinklidž, jako narrator opowiada nam wszystko z lekko zmodyfikowanym i anemicznym głosem małego robota. Jeżeli miałbym opowieść porównać do tej z Mass Effect, to od razu mamy nokaut, bo wspaniałej historii po prostu tutaj nie ma. Nie jest ona siłą napędową, dzięki której chce się iść dalej, wykonywać podobne misje i strzelać do upadłego. Trzeba ją traktować jako mały dodatek urozmaicający naszą zabawę. Możliwe, że twórcy postanowią ją rozbudować poprzez DLC, nie ważne czy będą płatne, bo nawet jeżeli, to musi być tego o wiele więcej niż w podstawce. Tutaj mamy powstanie bohatera, pif-paf, latanie statkiem, odwiedzanie bazy, pif-paf, boom boom, księżyc, kolejna planeta, jakiś boss i znowu pif-paf. Właśnie opowiedziałem wam całą fabułę w Destiny. Spoiler? Może i tak, ale musicie mi wybaczyć mocny sarkazm, gdyż recenzowany tytuł nie jest dla tych, co szukają ciekawej historii i barwnych postaci. To tytuł dla męczenników, zwolenników syzyfowej pracy i masochistów. W czasach PSX’a wielu z Was należało do takich grup, a nawet o tym nie wiedziało.
Dlaczego postanowiłem użyć właśnie takich określeń? Już wyjaśniam. Na początku gracz musi zdecydować jaką klasą chce grać. Do wyboru ma: Warlock, Titan i Hunter, a także tyle samo gatunków: Human, Exo oraz Awoken. Następnie trzeba ustalić jakiś wygląd postaci i zaczyna się zabawa. Z początku prosta, niezbyt wymagająca, ale wystarczająca, aby brnąć dalej. Zabijanie przeciwników równa się ze zdobywaniem doświadczenia, nowymi przedmiotami oraz pukawkami. Przebijamy się przez kilka fal, znajdujemy statek i zwiewamy do siedziby Guardianów, gdzie oprócz nas można spotkać kilku losowo połączonych graczy. Lokacja ta nazwa się Tower i znajduje się niedaleko Ziemi. Oprócz innych ludzi, w tym miejscu znajdziecie kilku handlarzy, człowieka od zadań specjalnych, za które dostajemy punkty i nieco expa, a także jakieś inne, mało znaczące postaci NPC. Potem wyruszamy na księżyc, Venus, Marsa i coś tam jeszcze. Wszędzie wykonujemy te same czynności: zabijamy, zbieramy, przemieszczamy się, słuchamy Petera, który lata z nami i znowu to samo. Przez następne 10-20 godzin, w zależności od tego, czy zaglądamy w każdy kąt, wykonujemy zadania poboczne i decydujemy się na konkretny poziom trudności, całość będzie ogólnie taka sama. Czyli copy ‚n paste: zabijamy, zbieramy, przemieszczamy się, słuchamy Petera… Zatem, jak można w ogóle lubić Destiny? No jak?
Słowa na obrazku powyżej, to odpowiedź, której szukacie. Wcześniej wspomniałem, iż najlepszą cechą tejże produkcji jest radość z samej rozgrywki. Chodzi tutaj o eksplorację, poruszanie się na pojeździe wydającym podobny dźwięk, co stateczki z wyścigów w Star Wars: Episode I – The Phantom Menace, mecze 6vs6, 3vs3 i tak dalej. Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, to Call of Duty. Gameplay broni się sam i czy fabuła byłaby lepsza, bądź gorsza, to i tak samo strzelanie będzie przyjemne jak cholera. W Destiny jest podobnie, ale oprócz tego mamy elementy MMO, czyli ciągłe podłączenie do sieci, innych graczy biegających po tych samych mapach, minimalne opcje komunikacyjne, możliwości zdobywania przedmiotów, doświadczenia, uzyskiwanie wyższego poziomu, skrzynki, raidy i kilka innych rzeczy. Dorzućmy do tego piekielnie dobrą oprawą wizualną, wpływającą na zmysły ścieżkę dźwiękową i świetnie zaprojektowane lokacje. Nie można też zapomnieć, że mamy tutaj potężny klimat sci-fi, więc fani takich rzeczy powinni to docenić. Po iluś tam godzinach, przemęczeniu się przez fabułę mamy cały świat gry otwarty i można robić to, na co ma się ochotę. Jeżeli ktoś pragnie wymarzonego ekwipunku, to albo będzie męczył kolejne instancje, pokonywał bossów i odmawiał zdrowaśkę, aby wypadł legendarny item, bądź rozegra masakryczną ilość meczy PvP. Inny postanowi pozbierać to, co zostało z poległych Guardianów, będzie podziwiać widoki i wraz ze znajomymi podejmie się kolejnych wyzwań, jakie Bungie dodaje co tydzień do gry. Jeżeli uważacie się za wyznawców męczącego grindu, dążenia do perfekcji lub mistrzów potyczek typu deatchmatch, to wydaje mi się, że deweloper trafił w wasz gust, bo nawet jeżeli grą się wcześniej nie interesowaliście, to teraz macie już powód ku temu, by zmienić zdanie.
Jeszcze bardziej ciekawscy postanowią sprawdzić na własnej skórze, czy inne klasy różnią się jedynie umiejętnościami i wyglądem, czy też nawet taki aspekt jak płeć bohatera ma wpływ na to, jak będzie przebiegać rozgrywka. Smaczków w Destiny jest po prostu masa, a duża część z nich nie jest nawet zawarta w grze, tylko na stronie Bungie, gdzie można podglądać innych graczy, tworzyć grupy klany, przeglądać statystyki i inne, równie ciekawe informacje. To właśnie tam zaimplementowano rzeczy, które powinny być na naszej konsoli, lecz sam pomysł został na tyle ciekawe zrealizowany, iż nie uznaję go za minus. A jeżeli preferujecie wydanie na smartfony, to i takową aplikację na iOS/Android znajdziecie.
Dzieło twórców Halo to przede wszystkim zabawa w kooperacji ze znajomymi. Można się przyłączyć do jakiś losowych graczy, ale to właśnie z przyjaciółmi, podbijanie kosmosu jest najprzyjemniejsze, co zresztą już udowodniło wcześniej Borderlands i masa przeróżnych MMO, czy też LoL i Dota 2. W sieci macie już wszystkie informacje, ja je jedynie lekko podsumowałem, polałem sosem a’la sarkazm do potęgi n-tej i tyle. Jeżeli smok gildiowy, miałby odzwierciedlać to, jaki jest mój stosunek do Destiny, to nie byłby on w kolorze białym, a zielonym. Od premiery nie mogę się od tego tytułu oderwać, a serwowane kolejne rzeczy od twórców, tylko zaostrzają mój apetyt, ale wiem, iż gra ta jest daleka od ideału i zastanówcie się 1000 razy, zanim ją kupicie, bo mimo, że ją polecam, to nie jest ona dla każdego.