Ocena: 7,0
Plusy:
+ filmowa oprawa
+ tryb kooperacji
+ świetny system craftingu
+ mocny prolog i jeszcze mocniejsza końcówka
+ piękny wizualnie kosmos
+ doskonała symfoniczna muzyka
+ fajne latanie w próżni i zjeżdżanie po linie
Minusy:
- bardzo mało horrorowe
- porażająca schematyczność
- banalny i płytki scenariusz
- niezbyt zróżnicowani wrogowie
- drobne usterki techniczne
- nudna pierwsza połowa gry
„Zapytałem się go czy istnieją w kosmosie obce formy życia. Zaśmiał mi się w twarz. ‚To wszystko Martwa Przestrzeń’ – powiedział. Cóż, miał rację co do braku istot ŻYWYCH.” Ci z nas, którzy mieli okazję obcować (żart zamierzony) z pierwszymi dwoma odsłonami Dead Space na pewno pamiętają jakie spustoszenie przyniosło odnalezienie przez ludzkość tajemniczego artefaktu zwanego „markerem”. Ujmując eufemistycznie – nie było przyjemnie. Nie przeszkodziło to jednak rządowi Ziemi stworzyć wielu kopii, które później pewnym sposobem rozsiały się po niemal całej zamieszkanej przestrzeni. A przecież ten znaleziony przez statek górniczy USG Ishimura to tylko kropla w galaktycznym oceanie…
Trójka zabiera nas w podróż gdzie indziej – na mroźną planetę Tau Volantis, skąd najwyraźniej emanuje sygnał sugerujący, iż właśnie stamtąd wywodzą się zagadkowe markery. Ale nie uprzedzając faktów – zaczniemy od początku. Znany nam skądinąd inżynier, Isaac Clarke, znów zostaje nie do końca dobrowolnie wplątany w wir wydarzeń dotyczący, a jakże, zniszczenia ludzkości. Oprócz tego Kościół Unitologiczny, u których zasłynął jako „Zabójca Markerów”, najwyraźniej za wszelką cenę próbuje mu się dobrać do opancerzonego tyłka. Ich przywódca, Jacob Danik (w tej roli genialny Simon Templeman – aż miło posłuchać!), robi nam koło wspomnianych czterech liter praktycznie od początku do końca, co czyni z niego problem nawet bardziej upierdliwy niż cała zgraja nekromorfów. Niejako z konieczności nasz bohater dołącza do… niedobitków Rządu Ziemi, który został praktycznie zmieciony przy ataku na miasto. Isaac, słysząc jednak, że Ellie (główny pomocnik w dwójce) wciąż żyje, daje się namówić i wraz z całą skromną zgrają ucieka w daleką przestrzeń – prosto na orbitę pokrytej lodem Tau Volantis…
Trzeba przyznać, kosmos w wykonaniu Dead Space 3 wygląda genialnie. Wraki statków, wszelkiego rodzaju gruz i poniewierająca się dookoła sterta złomu swoją ilością i szczegółowością robi wrażenie. A że jeszcze możemy w tej przestrzeni swobodnie fruwać niczym Iron Man – ho ho. Można się zachwycić. Problem w tym, że od strony graficznej w zasadzie niewiele ponad tym. Bo nie licząc próżni, powierzchni planety i pewnych fragmentów z samej końcówki, reszta wygląda… średnio imponująco. Mordy (i mordeczki w przypadku pań) bohaterów wyglądają dość paskudnie, zaś nekrosie, po których spodziewamy się wyjątkowej brzydoty – niezbyt się wyróżniają. Do tego stopnia, że wiele rodzajów przeciwników po prostu zlewa się ze sobą, przez co przestajemy rozmyślać nad indywidualnym podejściem do wroga i przechodzimy w tryb „jeśli się rusza – nafaszeruj ołowiem”.
Na pochwałę zasługuje za to filmowy sposób ukazania rozgrywki, charakterystyczny co prawda dla całej serii, ale tu zrobiony wyjątkowo ładnie. Faktem jest, że od jakiegoś czasu podejście to stało się dość popularne w grach akcji Dead Space’owi tu nie umniejsza – wszak pole do popisu jest duże. Problem w tym, że przy całym swoim horrorowym dziedzictwie, rozmienionym na drobne przy okazji drugiej części, twórcy poszli o kolejny krok dalej i napakowali jeszcze więcej rozpierduchy – czyniąc mniej więcej to, co zrobił Capcom przy okazji piątej części Resident Evil. Niestety drodzy państwo – to już nie jest horror. Nie oznacza to w żadnym wypadku, że jest to zła gra – bo zdecydowanie nie jest. Ale jeśli nastawialiście się na rozgrywkę w stylu jedynki, to „sorry Winnetou”. Za to kiedy podejdziecie do niej jak do trzecioosobowej, opcjonalnie kooperacyjnej strzelanki, będziecie się nieźle bawić.
No właśnie, skoro już przy tym jesteśmy, nie można przy tej okazji nie wspomnieć o najgłośniejszym trybie, czyli kooperacji. Widać, że twórcy się postarali i włożyli w to mnóstwo pracy – mając dobrego kumpla pod ręką można spędzić naprawdę miło czas. A co jeśli nie mamy przyjaciół (jak to strasznie zabrzmiało…)? Nie ma problemu, możemy swobodnie tworzyć publiczne gry lub przyłączać się do losowych osób w dowolnym momencie ich gry. Bardzo wygodne rozwiązanie i, o dziwo, bardzo szybkie. Rozgrywka w co-opie nabiera zupełnie nowego wymiaru, czego osoby „jadące solo” nie będą w stanie poczuć. Do tego stopnia, że nawet w różnych miejscach są porozsiewane subquesty przeznaczone wyłącznie dla dwóch osób. Zadeklarowani single oczywiście też nie będą rozczarowani, jednak jeśli macie z kim grać lub nie boicie się obcych ludzi w Internecie – polecam ten tryb rozgrywki.
Teraz niestety trzeba przejść do narzekań – a trochę ich jest. Najpoważniejszym zarzutem wobec Dead Space 3 jest koszmarna, nieznośna wręcz licznymi momentami schematyczność. Mimo jawnego przesunięcia trzeciej odsłony w stronę akcji, spora część elementów została żywcem przeniesiona wprost z jedynki. Do tego stopnia, że przez lwią część czasu czułem się, jakbym grał po raz trzeci w to samo. Z tym, że jest o wiele mniej strasznie i odkrywczo. Mniej strasznie – bo horrorem to to już jest tylko z nazwy, a mniej odkrywczo – bo absolutnie wszystko jest do przewidzenia. Praktycznie w dowolnym momencie byłem w stanie odgadnąć co się za chwilę stanie, albo co trzeba będzie zrobić. A to skutecznie zabija przyjemność z odkrywania wszystkiego. Dotyczy to zwłaszcza fragmentów, w których eksplorujemy wnętrza statków bądź rozmaitych budynków – a jest ich sporo.
Na szczęście te etapy nie stanowią całości gry, bo było też i wiele świeżych pomysłów, za co chwała twórcom. Bez nich byłoby kiepsko. Szczególnie świetnym komponentem jest system craftingu, dzięki któremu możemy poskładać sobie, niczym z klocków lego, praktycznie cały nasz arsenał. W tym celu można skorzystać z gotowych, znalezionych części, lub też stworzyć je samemu, używając do tego surowych materiałów, które zostają nam po pokonanych wrogach (bądź też rozwalonych skrzynkach). Do tego dochodzą nam też różnego rodzaju ulepszenia… dużo tego. Na początku może wyglądać to przytłaczająco, ale po ogarnięciu całości tworzenie własnego ekwipunku daje sporą radochę.
Rzeczą zupełnie nową dla serii są subquesty – poboczne misje, zupełnie dla nas opcjonalnie, acz niezaprzeczalnie dające wymierne bonusy. Jak już wspominałem, część z nich dostępna jest wyłącznie dla trybu kooperacyjnego, co tym bardziej zachęca do bardziej zespołowego grania. Równie dobre wrażenie robią sekwencje w próżni – są po prostu niesamowite. Jasne, momentów przy zerowej grawitacji w poprzednich częściach nie brakowało, ale tutaj skala jest zupełnie inna. Tam mieliśmy do dyspozycji zwykle parę liniowo ustawionych pomieszczeń, a w trójce – całą wielką przestrzeń kosmosu! Oczywiście do pewnego stopnia, ale i tak czujemy ogrom wszystkiego dookoła. Po czym szybko dochodzimy do siebie, bo kończy nam się tlen w zbiorniku. Podobna rzecz się ma z fragmentami wspinania się / zjeżdżania po linie. Są zrobione świetnie i stają się coraz lepsze w miarę postępu w grze.
To wszystko zebrane do kupy daje nam dziwną dysproporcję – druga połowa gry jest o wiele ciekawsza. Przy pierwszej można zwyczajnie zasnąć. Głównym winowajcą takiego stanu rzeczy jest scenariusz. Najkrócej rzecz ujmując – jest kiepski. Nie tylko dlatego, że jest mało oryginalny. Nie tylko dlatego, że od początku wiedziałem kto zginie, a nawet w jakiej kolejności. Ale tego, że 80% akcji gry spędzamy na wciąż tych samych, niezmiennych od pierwszego Dead Space’a czynnościach wybaczyć już nie można – ciągle naprawiamy zepsute rzeczy, szukamy części do zepsutych rzeczy, szukamy karty, aby otworzyć drzwi do pomieszczenia, gdzie będą części do zepsutych rzeczy… łapiecie schemat. Ciągle albo coś trzeba złożyć do kupy, albo dotrzeć do jakiegoś pomieszczenia, albo znaleźć sposób na dotarcie tam. A najważniejsza część fabuły, czyli kwestie ratowania ludzkości, kombinowanie „o co właściwie chodzi z tymi markerami” i relacje między bohaterami dzieją się gdzieś tam w scenkach pomiędzy ganianiem jak kot z pęcherzem i traktowane są straszliwie po łebkach. Tak straszliwie, że całość wygląda po prostu mało wiarygodnie i przez to mało angażująco. A szkoda, bo historia ma potencjał i można było z niej stworzyć coś o niebo lepszego.
Dużo lepiej jest ze stroną dźwiękową, bowiem często przygrywa nam w tle muzyka symfoniczna świetnie dopasowana do akcji na ekranie. Tej gry po prostu miło posłuchać, choć warto zaznaczyć, że ścieżka jest wyraźnie bardziej dynamiczna niż w poprzednich odsłonach. Dźwięki stoją na przyzwoitym poziomie, choć odgłosy nekromorfów wydają się być w przeważającej większości takie same i, co tu dużo mówić, niezbyt przerażające. Ot, wszystkie potworki drą mordę albo growlują jak wokalista zespołu death-metalowego z dwudziestoletnim stażem.
Oprócz tego przyjdzie nam cierpieć z powodu rozmaitych pomniejszych babolków, które co prawda niczym poważnym nie są, ale potrafią być upierdliwe w nieodpowiednich momentach. Zdarzało mi się parokrotnie, iż charakterystyczna dla serii niebieska linia prowadząca mnie do aktualnego celu misji kierowała mnie… w złe miejsce. Z uporem maniaka wręcz. Pal licho, kiedy mamy prostą drogę przed sobą, ale gdy layout statku, na którym się aktualnie znajdujemy, zaczyna się mocno rozgałęziać, możemy mieć problemy z trafieniem do celu. Dopatrzyłem się także znikających nazw poszczególnych rozdziałów. Przykładowo – zaliczałem właśnie trzeci chapter, notując pilnie ich nazwy, aby ułożyć sobie z ich pierwszych literek, podobnie jak w jedynce, hasło, kiedy nagle wyskoczył mi komunikat, iż właśnie jestem… w szóstym. Noż cholera ciężka, czy ja po drodze zaćmy jakiej dostałem, czy co? Pozostaje mieć nadzieję, że tego typu drobiazgi zostaną szybko naprawione patchami.
Po tych wszystkich argumentach i kontrargumentach należy ostatecznie wydać wyrok. I nie jest to wcale prosta sprawa. Bo z jednej strony nie da się zaprzeczyć, że mamy do czynienia z grą wykonaną bardzo solidnie, zwłaszcza gdy gramy w trybie kooperacyjnym. Z drugiej nie można nie zauważyć swoistego zaprzepaszczenia tego, co w serii było najlepsze, zabijając to schematyczną rozgrywką i scenariuszem. Jeśli jesteście nastawieni na horror z przytłaczającym klimatem osamotnienia i ciągłego zagrożenia, to srodze się rozczarujecie. Natomiast fani rozwalania z kumplami wszystkiego co żywe (i martwe w tym przypadku), spędzą wiele pamiętnych godzin. Jednak z powodu tego, iż Dead Space 3 tak naprawdę w żadnym aspekcie wybitny nie jest, raczej nie zostanie zapamiętany na wieki, chyba że jako „trzecia część całkiem fajnego horroru”. A tak przy okazji – przeczekajcie cierpliwie napisy końcowe. Zobaczycie coś ciekawego.