Ocena: 6,5
Plusy:
+ świetny roster online
+ Bayonetta
+ sporo trybów multi
+ porządna mechanika walki
Minusy:
- krótki single
- to nie jest rozwinięcie MadWorlda
- szybko odkrywa wszystkie karty
- szybko przestaje przyciągać
Kiedy siadałem do Anarchy Reigns, byłem niesamowicie podekscytowany. Sieciowa bijatyka, czerpiąca pełnymi garściami z Madworld, to nie może być złe. Jednak kiedy po kilku godzinach zabawy byłem lekko rozczarowany, zacząłem się zastanawiać, co poszło nie tak. Odpowiedź okazała się prosta. Tym co nie pasowało, było moje nastawienie.
Madworld na Nintendo Wii strasznie mi się podobał. Gra miała w sobie to coś, co przykuwało do ekranu. Stylistyka, system walki, brutalność, która pasowała do konwencji. Coś pięknego. Po Anarchy Reigns spodziewałem się przedłużenia gry z Wii, na duże konsole. Niestety nie dostałem tego.
Zamiast tego, PlatinumGames zaserwowało mi i reszcie graczy, chaotyczną na pierwszy rzut oka bijatykę, w której niemal wszystko może się zdarzyć. Liczy się tempo gry i umiejętność zdobywania punktów dzięki kombosom i niesamowitym akcjom.
Grać można samotnie i w sieci. Samotna gra, to kampania, która stara się opowiedzieć jakąś historię. Możemy ją poznać z dwóch perspektyw. Jedna widziana oczami niejakiego Leo, druga Jacka (koleś z Madworld właśnie). Wyboru dokonuje się niemal na samym początku i trwa w nim do samego końca, który następuje jakieś trzy godziny później. Grając więc dwa razy, aby poznać całość z obu punktów widzenia, mamy coś koło sześciu godzin zabawy. Radochę psuje jedynie fakt, że w obu przypadkach historia jest ta sama. Co za tym idzie, odwiedzimy te same miejsca, a drogi naszych bohaterów w trakcie gry się skrzyżują. Pod kątem fabularnym, misje w obu „ścieżkach” są różne, jednak opierają się na identycznym schemacie. Nasz bohater biega po danej miejscówce, naparza szwendających się luzem przeciwników i zbiera za to punkty. Jak uzbiera ich odpowiednią liczbę, odblokowuje misje poboczne, na których może nabić jeszcze więcej punktów, zwykle poprzez likwidację kilku fal wrogów w odpowiednim czasie. Jak zbierze tych punktów jeszcze więcej, pojawia się misja fabularna, pchająca „opowieść” do przodu. I tak do samego końca. No może nie do samego końca. Ostatnie kilkanaście minut, może pół godziny gry, to coś o wiele lepszego. Finałowa walka jest dużo bardziej satysfakcjonująca niż poprzednie ciułanie punktów potrzebne do odblokowywania misji. Taka zmiana tempa jest bardzo pozytywna.
Zanim przejdę do trybu wieloosobowego (a w zasadzie trybów), napiszę kilka słów, o tym co w tej grze najważniejsze. O mechanice walk.
Gdyby bijatyka miała skopany system walki, to z góry byłaby skazana na porażkę. Anarchy Reigns na szczęście się tego ustrzegło. Trzon jest klasyczny, czyli mamy dwa ataki: mocny i słaby. Te możemy łączyć w różne combosy, dzięki którym szybciej, efektowniej i efektywniej likwidujemy wrogów. Dostępny jest też tryb Rampage, który wpierw trzeba naładować. W trybie tym nasze ciosy stają się super silne, a my sami odporni na ciosy przeciwników. W trakcie rozwałki można też używać przedmiotów takich jak tarcze, czy broń palna, a nawet rzucać we wrogów samochodami, beczkami i innym tałatajstwem. Zabrakło mi tylko jednej rzeczy. Wycięto możliwość efektownego wykończenia przeciwnika za pomocą elementów otoczenia. Nie chodzi mi tu o wrzucenie kogoś do kanału z płynnym metalem, czy wywołanie eksplozji zbiornika z paliwem, przy którym stoi grupka wrogów. Mam na myśli rzeczy znane właśnie z Madworld, czyli przebicie kogoś znakiem drogowym, wrzucenie w koła zębate, nabicie na kolce i tym podobne rzeczy. O ile mogę zrozumieć, że nie ma tych elementów w trybie wieloosobowym, gdzie mógłby zachwiać balans (choć pewnie dałoby się go wsadzić, jako finiszer w odpowiednich warunkach), to jego brak w kampanii jest dla mnie strasznym ciosem w „fun” z gry.
Jednak tryb dla pojedynczego gracza nie jest najważniejszy w Anarchy Reigns. Sami twórcy gry, ogłosili iż to obijanie sobie facjat w sieci ma być solą tej gry. I faktycznie jest. Na swój sposób.
Multiplayer w Anarchy Reigns to aż jedenaście (!) trybów rozgrywki. Od klasycznych typu Team Deathmatch, czy Battle Royale, do ciekawostek będących wariacją na temat Capture the Flag. Osobiście najlepiej bawiłem się w Royal Rumble, gdzie mamy szesnastu zawodników i każdy liczy tylko na siebie. Zapomnijcie, ze w multiplayerze będziecie stosować jakąkolwiek taktykę. Nauczcie się po prostu „mashować” przyciski, aby jak najszybciej naładować pasek Rampage, ewentualnie przechylić na swoją stronę szalę zwycięstwa w trakcie swego rodzaju zwarcia w tym trybie. Namiastką taktyki jest dołączanie się do grupek bijących jednego gracza, a potem wykańczanie najsłabszych. Walki tam, to kolorowy chaos w najczystszej postaci, walący dodatkowo po oczach różnymi efektami świetlnymi. Innymi słowy jest czadowo.
Jest tu oczywiście system rozwoju postaci. Za walki dostajemy doświadczenie, które pozwala nam osiągać kolejne poziomy rozwoju. To z kolei umożliwia zdobywanie umiejętności poprawiających nasze możliwości w walce. Regeneracja zdrowia, zwiększenie siły ataku i takie tam ciekawostki.
Postaci, w które możemy się wcielić w grze online jest szesnaście. Do tego jest też Bayonetta, która zostaje odblokowana po wklepaniu kodu dołączonego w pudełku z grą. Za demoniczną bibliotekarkę i w ogóle za cały roster, spory plus.
Problem z Anarchy Reigns jest jeden (a w zasadzie dwa). Pierwszy dotyczący niewielkiej liczby graczy, to ten związany ze znajomością gry MadWorld. Jeśli ktoś będzie oczekiwał, że dostanie takiego dużego MW, to się zawiedzie. Anarchy Reigns choć gdzieniegdzie zbliża się do czarnobiałej rzeźni, to jednak jest inne. Takie zderzenie oczekiwań i rzeczywistości, może być bardzo bolesne.
Drugi problem, może dotknąć większą liczbę osób. Chodzi o to, że gra bardzo szybko przestaje gracza kusić. Single player kończy się szybko, a w multi równie szybko poznajemy wszystko co dobre. Potem zostaje tylko ewentualna chęć odprężenia się w jakimś niezbyt długim starciu online, po czym gra wędruje na półkę. Czegoś mi tu brakuje, choć nie mogę zaprzeczyć, że kiedy już siadam do gry, to gra się dobrze.
Oczekiwałem krwistego hiciora, młócki z jajem i przytupem, a dostałem mocnego średniaka. Fajnego, kolorowego i odprężającego, ale jednak średniaka.