Ocena: 6,0
Plusy:
+ model lotu
+ radocha i satysfakcja z gry jest
+ rozległe tereny
+ całkiem ciekawa fabuła
Minusy:
- etapy strzelankowe
- koszmarne niedoróbki w designie
- brzydka (nie licząc modeli helikopterów) grafika i animacje ludzi
- można się zaciąć na amen
- przeplatanie tekstów polskich z angielskimi
Włączanie akumulatorów. Przytrzymanie rozrusznika dla silnika nr 1. Przepustnica na obrotach jałowych dla silnika nr 1. Zwiększenie do pełnych obrotów. I… startujemy!
Któż z nas w dzieciństwie nie marzył, aby zasiąść za sterami śmigłowca i ruszyć na podbój przestworzy? Kiedy dostałem do łap Take On Helicopters, w przypływie tej z dawna zapomnianej radości, odpaliłem grę pospiesznie i czym prędzej zacząłem latać po okolicy Seattle… aby po 5 sekundach wyrżnąć w iście malowniczy sposób w pierwsze napotkane drzewo.
Zasadniczo dobrze podsumowuje to nie tylko moje nieistniejące umiejętności posługiwania się maszynami latającymi (tymi wirtualnymi też), ale ogólne wrażenia z rozgrywki. Take On Helicopters jest bowiem tytułem mocno nierównym. Ale żeby nie gmatwać za bardzo, rozłóżmy nasze śmigłowce na śrubki pierwsze i przeanalizujmy je spokojnie.
Przede wszystkim warto zaznaczyć na wstępie, iż jest to pełnokrwisty symulator lotu. Stwierdzenie niby oczywiste, ale niesie za sobą więcej konsekwencji, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Po pierwsze dlatego, iż nie da się, tak jak ja to próbowałem uczynić, po prostu wskoczyć za stery i polecieć. To nie Battlefield. Pierwszym krokiem w postępowaniu z tym gatunkiem jest przeczytanie instrukcji. Następnie przejście tutoriala. Dopiero wtedy można się porozbijać przez pierwsze 15 startów, rzucić zwyczajowe 27 przekleństw i w końcu zabrać się do latania. Model lotu bowiem jest bezlitosny i gracza po główce nie głaszcze. Jak się nie nauczysz, to nie polatasz. Wymaga to oczywiście swojego rodzaju cierpliwości (albo po prostu zacięcia do takich rozrywek), gdyż zestaw umiejętności, jakie przyjdzie nam opanować, by nie stanowić zagrożenia dla siebie i całej przestrzeni powietrznej, jest całkiem spory.
Na szczęście z pomocą przychodzi bardzo dobrze przygotowany tutorial. Zwłaszcza, że pomyślano w nim również o tych nie mających ochoty na wertowanie licznych stron i uczeniu się kilkunastu manewrów – można bowiem wybrać wersję pełną i skróconą. Skrócona pozwala nam na względnie szybkie załapanie podstawowych zasad pozwalających przeżyć w powietrzu dłużej niż 10 sekund, a pełna – wiadomo – daje cały pakiet. Z racji, iż najlepiej mi się uczy na własnych doświadczeniach (choć „upadkach” byłoby tu bardziej poprawne), wybrałem tę szybszą ścieżkę i po jej ukończeniu wybrałem tryb zatytułowany „Kariera”.
Tryb Kariery jest po prostu lokalnym odpowiednikiem kampanii i to, należy dodać, całkiem niezłej. Opowiada ona o losach dwójki braci Larkin, którzy po śmierci ojca, zapalonego lotnika i właściciela firmy Larkin Aviation, postanowili przejąć pałeczkę i podnieść z lekka podupadłe już przedsiębiorstwo. Ale ponieważ nastały ciężkie czasy, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, zaczynamy praktycznie od zera, biorąc na początku proste robótki pokroju transportu VIP-a i pniemy się powoli do góry. Ogólnie, fabuła mile zaskakuje, bo motyw pięcia się w górę małej firemki braci Larkin śledzi się z przyjemnością.
Trzeba przyznać, pomimo że zadania specjalnym zróżnicowaniem nie grzeszą (czyli: doleć na miejsce, wyląduj/zawiśnij na chwilę, leć dalej), to ich wykonywanie tajemniczym sposobem daje sporą satysfakcję i radość. Jest tak pewnie dlatego, iż model latania sam w sobie prosty nie jest, więc kiedy już nam się uda wykonać daną misję, czujemy coś w rodzaju dumy (muahaha, udało mi się wylądować bez rozbijania się – i to już za piątym razem!). O samym locie jednak za chwilę. W przerwach między misjami trzeba dbać też o stan techniczny swoich maszyn – zaniedbanie napraw po szczególnie obfitujących w wydarzenia lotach może się skończyć niemożnością ponownego startu – a także o dokupywanie za ciężko zarobiony szmalec rozmaitych bajerów w postaci lusterek, aparatów, dodatkowych ławeczek etc.
Jednak wiadomo, że to wszystko jest właściwie otoczką dla najważniejszego punktu programu – czyli samego latania. Najogólniej rzecz ujmując – jest dobrze. Nawet bardzo. Jakiś czas temu kumpel powiedział mi stare prawidło: „Wiesz po czym poznać dobry symulator? Kiedy wsiadasz po raz pierwszy za stery i rozbijasz się po pięciu sekundach”. Niniejszym więc oznajmiam – Take On Helicopters jest dobrym symulatorem. Ale żeby nie było, iż bronię tytułu tylko ze względu za mój brak umiejętności, wyjaśniam szerzej. Do dyspozycji mamy 5 głównych wskaźników (i jakiś pierdylion różnych lampek awaryjnych, ale to inna kwestia) i to właśnie baczna obserwacja wszystkich naraz pozwala nam na utrzymywanie się w powietrzu. Na początku owszem, jest ciężko, ale wraz z upływającym czasem i odpowiednią ilością kraks stajemy się w końcu coraz lepsi. Co nie zmienia faktu, iż dziękowałem wszystkim istniejącym bóstwom pogańskim, że twórcy przewidzieli różne poziomy trudności. Nadmienię tylko, iż warto na wstępie wyrzucić dumę do kosza i wziąć ten najprostszy.
Wielki podziw również budzą oddane nam do dyspozycji tereny, a właściwie ich rozmiary. Plansze bowiem są naprawdę ogromne, a polecieć i wylądować możemy właściwie wszędzie (byle nie w drzewach). Do wyboru mamy dwie mapy: Seattle i Południową Azję. Pewnie właśnie ze względu na te rozmiary, gra zajmuje mi na dysku prawie 17 GB. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby 15 z nich to były tekstury.
I w tym momencie tekstu wypadałoby zacząć narzekania, gdyż Take On Helicopters jest niestety bardzo dalekie do ideału. Skoro jesteśmy przy teksturach – nie licząc modeli samych śmigłowców i wody, gra jest zwyczajnie brzydka. Rażą zwłaszcza modele terenu i budynków, które są bardzo niskiej jakości i to pomimo ustawień grafiki na najwyższe (które, nawiasem mówiąc, potrafią zabić nawet bardzo mocnego kompa). O animacjach spotykanych przez nas postaci też nie można nic dobrego powiedzieć – czysta tragedia i sztuczność w każdym calu.
Ale gdyby cały problem z grą sprowadzał się tylko do brzydkiej grafy, nie byłoby nawet o czym mówić. Przykro rzec, ale nie licząc bardzo przyzwoitego modelu lotu, błędy i zwyczajna amatorszczyzna na polu game designu wyłażą na każdym niemal kroku.
Pierwszy i najważniejszy w zasadzie zarzut, to próba połączenia poważnego symulatora ze strzelanką pierwszoosobową. Twórcy, najwyraźniej zainspirowani Battlefieldem lub/i Operation Flashpoint, postanowili, oprócz standardowych misji powietrznych, dołączyć jeszcze zadania naziemne, w których momentami… trzeba pruć ołowiem w przeciwników. I o ile w wyżej wspomnianym Battlefieldzie takie rzeczy nie przeszkadzają (tam bowiem też lata się helikopterem, jednak realizm lotu nie jest nawet zbliżony do tego z Take On Helicopters), to w grze, w której głównym focusem jest przecież prowadzenie maszyn latających, coś takiego zwyczajnie razi. I to razi w dwójnasób: po pierwsze niekonsekwencją gatunkową (tzn. nie gramy w symulatory lotu po to, by sobie postrzelać z M4A1 do ludzi), a po drugie, co znacznie gorsze, bo jest po prostu kiepskie. Momenty „strzelające” straszą nudą i koszmarnym gameplay’em. Prawdopodobnie była to próba dotarcia do szerszej publiki, z racji tego, iż symulatory stanowią dość głęboką niszę rynkową, jednak stanowczo nieudana. Rezultatem tego jest potencjalne zniechęceniu obu stron graczy – zarówno tych lubiących strzelanki, jak i tych od symulacji.
Nie jest to jedyne, co w grze zgrzyta, bo różne nieco mniejsze babole zebrane do kupy wkurzają równie mocno. Zdarza się na przykład, iż jesteśmy w trakcie misji i nagle okazuje się, że… nie wiemy co robić. Po prostu. Dostałem w pewnym momencie zadanie, aby znaleźć grupę wielorybów. No w porządku, ale gdzie ich szukać? Tereny są przecież ogromne, nie mogę rzecz jasna zataczać kręgów dookoła całego obszaru wodnego. Po 15 minutach krążenia nad wodą poddałem się i zacząłem szukać rozwiązania w sieci. I co się okazało? Wystarczyło zajrzeć do mapy, a tam już był zaznaczony obszar, gdzie mam szukać. „To tu jest mapa?!” było pierwszą myślą, jaka mi zaświtała. Drugi podobny przypadek był, kiedy mój śmigłowiec został zestrzelony, a ja z karabinem (ech, cholerne momenty strzelankowe) musiałem przedrzeć się do punktu, w którym zabierze mnie przyjacielski helikopter. Tyle że po dotarciu na miejsce… zastałem pustkę. No cóż, poczekam. I czekam. I czekam dalej. I nic. Ponownie – szybkie spojrzenie do neta i, ponownie, olśniewająca rewelacja – trzeba poczekać dłużej. Konkretnie 15 minut. Na szczęście można było przyspieszyć sobie upływ czasu czterokrotnie (o czym też dowiedziałem się dopiero wtedy), przez co nie zdołałem sobie, wbrew moim początkowym nadziejom, zrobić herbaty w międzyczasie.
Drobną pierdółką natomiast były błędy przy lokalizacji. Czasami część tekstów polskich przeplatała się w najróżniejszych miejscach z angielskimi (typu „Twoje zadanie: Return to CEO’s villa”). Dziwne, ale w sumie nie jest to wina samej gry, tylko dystrybutora, który zaniedbał sprawę. Gorzej natomiast, że gra potrafiła się od czasu do czasu zawiesić na amen przy ładowaniu etapów. Na szczęście zdarzało się to stosunkowo rzadko, a ręczne zamknięcie procesu z menadżera zadań pomagało. Mimo wszystko takie rzeczy już się dziać nie powinny.
No i sprawa ostateczna, która w sposób przymusowy przypieczętowała mój koniec przygody z tą grą. Aby ująć to krótko – uszkodziłem sobie śmigłowiec w czasie jednej misji, o czym przekonałem się na samym początku następnej, kiedy zaraz po rozpoczęciu zostałem uraczony napisem „Śmigłowiec jest zbytnio uszkodzony” i natychmiastowym Game Over’em. No cóż, trzeba zrobić restart. Tyle że skutek jest ten sam. Hm, no dobra, to cofnę się do hangaru i dokonam napraw. Dokonawszy, rozpocząłem misję od nowa – jednak wciąż z tym samym efektem. Okazało się przy tym, iż gra pozwala co prawda na cofnięcie się do poprzedniego punktu kampanii – ale tylko w ramach powtórki, bez nadpisania bieżącego stanu gry. Skończyło się na tym, iż nie mogłem ruszyć się z następną misją, gdyż mój helikopter rozpadał się zaraz po jej rozpoczęciu, ani cofnąć się do poprzedniej, aby tym razem przejść ją lepiej. Ponieważ Kampanię miałem już dość daleko posuniętą, rozgoryczony zaprzestałem dalszego grania.
I te wszystkie babole czynią podsumowanie tej gry dość trudnym. Bo z jednej strony nie mogę zaprzeczyć – Take On Helicopters jest tytułem niezłym, dającym radość i satysfakcję z grania. Jednak radość ta jest nieustannie mordowana przez liczne niedoróbki, które ciężko nawet przy najszczerszych chęciach wybaczyć. Mimo wszystko jednak mogę ją bez większych wyrzutów sumienia polecić zapaleńcom latania (bo strzelania już nie bardzo), gdyż oferuje bardzo miłe doznania w sferze symulacji śmigłowców. Z jednym tylko zastrzeżeniem – jeśli nie chcecie potem kląć w żywy kamień, pilnujcie stanu technicznego tych cholernych helikopterów!