feat - fighters uncaged rev

Fighters Uncaged – recenzja gry

Ocena: 3,0

Plusy:
+ fajny pomysł

Minusy:
- wykonanie tego pomysłu


Od premiery Kinecta wszyscy zastanawiali się, czy będzie to tylko narzędzie do pontonów i odbijania piłeczek, czy też może da się na tym grać w poważne tytuły. Jedną z pierwszych prób wprowadzenia „dorosłej” gry podjął Ubisoft, wydając Fighters Uncaged.

W Fighters Uncaged wcielamy się w gościa, którego celem jest wywalczenie sobie szacunku w świecie nielegalnych walk ulicznych. Walki te odbywają się bez użycia jakiejkolwiek broni. Żadnych pałek, noży czy pistoletów. Tylko własne ciało. Świetnie pasuje do Kinecta, prawda?

Miłe złego początki…

W grze wita nas nieco podstarzałe statyczne intro, jednak nie jest to tak naprawdę nic złego. Jest w tym pewna „oldschoolowość” (uwielbiam to słowo), która nie pozwala jeszcze się zbyt martwić o samą grę. Niestety, dość szybko Fighters Uncaged trafia nas dobrze wymierzonym kopem między oczy.

Zaczyna się od treningu. Mamy tu jednakże do czynienia z najgorszym chyba samouczkiem w historii bijatyk. Musimy nauczyć się całej masy zaskakujących ciosów. Na przykład, uderz prawą ręką w przód, a wykonasz…cios prawą ręką w przód. Natomiast, jeśli kopniesz lewą nogą, wykonasz…kopnięcie lewą nogą. Naprawdę, gdyby nie ten trening w życiu bym na to nie wpadł. Choć z drugiej strony, ów samouczek czegoś jednak uczy. A mianowicie tego, iż owa prosta zależność, jaką podałem przed chwilą, to jedynie pobożne życzenia twórców gry i machającego kończynami gracza. Niestety gra tak beznadziejnie odczytuje nasze ruchy, że kopnięcie lewą nogą, często odbierane jest, jako hak prawą ręką, albo strzał z główki, albo jeszcze coś innego. Faktyczne lewe kopnięcie wychodziło mi baaardzo rzadko. Co gorsza, trening jest wykonywany osobno dla prawej i lewej strony ciała. Ubisoft stwierdził, że gracz nie załapie, iż to, co wykonał prawą ręką, może zrobić też lewą, a jego elektroniczne alter ego, też uderzy lewą (w założeniach na papierze). Ubisoft każe nam jednak każdą kończynę trenować osobno, co daje podwójną dawkę frustracji i dwa razy więcej szans na to, że Kinect zupełnie inaczej zinterpretuje to, co robimy.

Kiedy już zirytowani „na maksa” ukończymy trening, okazuje się, że nasz trener „prosi” nas o pokazanie, czego się nauczyliśmy. To był ten moment, w którym niemal wyłączyłem konsolę.

Niestety, recenzowanie gier polega na tym, że trzeba w nie najpierw zagrać. A zajęcie recenzenta jest na tyle niewdzięczne, że nie da się cały czas dostawać gier dobrych lub hitów. Niekiedy trafia się taki Fighters Uncaged

Prawy sierp na szczękę…

Zagryzłem więc wargi i postanowiłem zademonstrować trenerowi, czego się nauczyłem. Oczywiście w wielu przypadkach Kinect pokazywał zupełnie inne rzeczy niż ja, co tylko wzmagało moją irytację.

Pomyślałem jednak, że to może taki celowy zabieg, i że być może chodzi o to, by do właściwej rozgrywki gracz przestępował tak naładowany adrenaliną i energią, żeby swoich przeciwników rozwalał w mgnieniu oka. Ta teoria okazała się jednak błędna.

Sama gra jest nudna i jeszcze bardziej frustrująca niż trening. Startujemy w nielegalnej lidze, nielegalnych ulicznych walk. Na początku musimy rozłożyć na łopatki sześciu twardzieli, aby awansować wyżej. Wróć…okazuje się, że pokonanie ich to za mało. Samo rozwalenie tych sześciu kolesi niewiele daje. Trzeba ich pobić wiele razy, za każdym razem coraz lepiej (czyli zdobyć większą liczbę punktów), aby uzbierać odpowiednią liczbę Koron. Dopiero uzbieranie tychże Koron daje nam awans o półkę wyżej. Nie wiem, jaki umysł wpadł na tak chory system. Może nie byłoby to tak tragiczne, gdyby walczyło się tylko z przeciwnikami, a nie przede wszystkim ze sterowaniem.

Może chociaż jest ładnie….?

Niestety nie do końca. Co prawda nie oczekiwałem fotorealistycznej grafiki, ale jeśli większość „twardzieli” wygląda jak skrzyżowanie Świętego Mikołaja z kolesiem w skórach Village People (to ci, co śpiewali YMCA, jakby ktoś nie wiedział), to ogarnia mnie pusty śmiech. Areny nielegalnych walk też nie ratują sytuacji. Jest jakoś tak pusto i dziwnie. Nie żebym oczekiwał masy widzów, ale z drugiej strony nielegalna walka, rozgrywająca się w środku dnia w czymś, co przypomina park w jakimś mieście – no wiecie, ławeczki, trawniki, fontanny. Litości…

Poza tym wszystko jest strasznie kolorowe. Pudełko obiecuje swoim wyglądem krew, pot i łzy, a dostajemy cukierki. Tragedia.

O dźwięku nie piszę. Po prostu jest i tyle.

Technical K.O.

Powyższy podtytuł w zasadzie mógłby z powodzeniem pełnić role podsumowania tej recenzji. Kiedy zobaczycie na półce Fighters Uncaged, nawet jej nie dotykajcie. Chyba że chcecie ją schować przed innymi. albo kupić komuś, kogo bardzo nie lubicie (wiecie już, co myśleć, jak dostaniecie FU na Gwiazdkę). Jeśli koniecznie chcecie grac w coś przy użyciu Kinecta, to zostańcie przy pontonach lub Dance Central.

FacebookGoogle+TwitterPinterestLinkedInBlogger Post
Leciwy już człowiek. Rocznik 76, XX wieku. Niektórzy mówią, że trzeba już złomować, ale się nie daje. Ciągle działa, dzięki swoim najlepszym cechom charakteru, czyli złośliwości i wyjątkowej wredocie. Prywatnie szczęśliwy mąż i ojciec. Córka Oliwia, urodzona na początku 1999, syn Gabriel urodzony na początku 2008 roku, żona Żaneta...nie powiem kiedy urodzona...w każdym razie ma 18 lat (wartość prawdziwa niezależnie od tego kiedy to czytacie :P).

Komentarze