Ocena: 7,5
Plusy:
+ grafika
+ animacje
+ Ezio Auditore
+ tryb online bez lagów
Minusy:
- voice acting niektórych postaci
- w zasadzie to nadal to samo, tylko trochę inaczej
Czwarta odsłona Soulcalibura z 2008 roku była pierwszą na konsole „nowej generacji”. Oczarowała wyglądem, choć pod względem grywalności zebrała różne recenzje. Byli tacy, którzy ją wychwalali, ale sporo ludzi wieściło rychły upadek serii. Na szczęście piąta część pokazuje dobitnie, że o upadku nie ma mowy. A jeśli uznamy czwórkę za produkt kiepski, to razem z Soulcalibur V seria powstaje niczym feniks z popiołów.
Nowe czasy.
Choć na pierwszy rzut oka tego nie widać, to jednak każdy SoulCalibur opowiada jakąś historię. Tym razem jej głównym bohaterem jest zupełnie nowa postać w grze, czyli niejaki Patroklos Alexander. Jeśli doszukujecie się jakichś koneksji na podstawie grecko brzmiącego imienia, to macie rację. Młodzieniec ów jest synem Sophitii, co zresztą ma też swoje odzwierciedlenie w sposobie walki. Chłopak na co dzień zajmuje się walką z opętanymi ludźmi. Choć walka to złe słowo. On ich po prostu bezlitośnie wyrzyna. Poza tym stara się odnaleźć swoją siostrę Pyrrhę, która została porwana przez Tirę (to ta seksowna laseczka z mieczem w kształcie koła). Bardzo szybko do tych dwóch „zmartwień” zostaje mu dołożone kolejne, kiedy spotyka na swej drodze Siegfrieda. Obładowany takim bagażem podróżuje po świecie, walcząc z kolejnymi postaciami występującymi w grze. W przerywnikach między walkami historia jest opowiadana dzięki filmikom przygotowanym na silniku gry oraz klimatycznym statycznym rysunkom. Nie jest ona może majstersztykiem fabularnym, jednak ma kilka zwrotów akcji i warto ją poznać.
Oprócz trybu opowieści, SC V oferuje jeszcze kilka innych możliwości zabawy. Jest oczywiście nieśmiertelny Arcade, gdzie liczy się czas przejścia gry. Jest Quick Battle, Trening i najważniejszy dla wielu graczy Versus, gdzie możemy tłuc się z drugim graczem siedzącym obok na kanapie. Jeśli będziecie chcieli bić się z kimś, kto siedzi na kanapie w innym kraju, możecie skorzystać z trybu Online. Dla miłośników walk w sieci mam tylko jedną nowinę, ale za to świetną. Nie ma lagów!
Po ukończeniu trybu opowieści zostaje odblokowany tryb Legendary Souls. W trybie tym odnajdą się wszyscy, którzy szukają prawdziwego wyzwania i uznają, że reszta gry jest dla nich zbyt łatwa. Uważajcie jednak, gdyż walki tam są naprawdę trudne i bądźcie gotowi na dokonanie szybkiej rewizji swoich umiejętności.
Kto na ringu?
Jedną z istotnych dla bijatyk rzeczy jest lista zawodników. W przypadku gier wchodzących w skład jakiejś serii, gracze oczekują starych znajomych, ale i kogoś nowego. W SoulCalibur V starą gwardię reprezentują: Siegfried, Nightmare , Cervantes, Ivy, Hilde, Maxi, Mitsurugi, Tira, Voldo, Astaroth, Raphael, Dampierre, Yoshimitsu, Aeon Calcos, Edge Master i Algol. Widać, że kilku postaci zabrakło, jednak zwykle tak bywa, że ktoś musi odpaść, aby pojawiły się nowe twarze (moja córka strasznie żałuje, że nie pojawiła się siostra Raphaela, czyli Amy). Inaczej lista zawodników szybko rozrosłaby się do nieprzyzwoitych rozmiarów.
Nowe twarze w SC V to: Patroklos i Pyrrha (dzieci Sophitii, które zastępują ją w tej odsłonie gry), Natsu (uczennica Taki), Z.W.E.I., Xiba, Viola i Yan Lexia. No i oczywiście gość specjalny, czyli Ezio Auditore we własnej osobie. Jak radzi sobie asasyn z Włoch w tej dynamicznej bijatyce? Całkiem nieźle. Co prawda walczy nieco bardziej w zwarciu niż inni – wszak jego podstawowa broń to ostrza chowane w rękawie, które zbyt długie nie są – ale czasem użyje miecza, czy pistoletu. Każdy jego atak pasuje do tego, co znamy z serii Assassin’s Creed, więc jego fani nie będą zawiedzeni.
Powiedzieć jednak trzeba, że nowe twarze nie zawsze oznaczają nowe style walki. Pyrrha przypomina do złudzenia Sophitię, a Lexia jest cieniem Amy. Trochę to odbiera uroku „nowym” postaciom, jednak na szczęście tacy wojownicy jak Ezio, czy Z.W.E.I. to faktycznie zupełna nowość, również pod względem mechaniki walki.
Ciekawą opcją w grze jest możliwość stworzenia własnego wojownika, którym można potem pojedynkować się w różnych trybach. Do modyfikacji oddano graczom mnóstwo opcji związanych z wyglądem naszego bohatera lub bohaterki. Mało brakuje, żeby dorównać kreatorom z gier MMO, czy Skyrima. Co prawda na początku mamy do wyboru niewiele ciuchów, którymi można szpanować na różnych arenach, jednak ma to swój cel. Kolejne fatałaszki najzwyczajniej w świecie można odblokować wygrywając kolejne walki. Zadowoleni będą miłośnicy kobiecych wdzięków. Stworzenie postaci, która będzie miała biust wielkości urągającej prawom fizyki nie jest żadnym problemem.
Wykończeniem naszej postaci jest wybranie stylu walki, który bazuje na tym, co potrafią główni bohaterowie gry.
Jak się bić?
Mechanika walki uległa pewnym modyfikacjom. Zniknęły takie rzeczy, jak Critical Finishers i Soul Gauge. Zastąpił je pasek Critical Gauge, który umożliwia wykonywanie ciosów zwanych Brave Edge i Critical Edge. Oba ciosy wymagają nieco nauki w materii jak i kiedy odpalać, jednak dla osób obeznanych z padem w bijatykach nie powinno to nastręczać zbyt wielu problemów. Ciosy te są nie dość że efektowne, to jeszcze bardzo silne, więc warto je trenować.
Crirtical Gauge ma też zastosowanie przy Guard Impact, który tym razem pozwala odbijać nawet te ciosy, których normalnie blokować się nie da.
Po kilkunastu przegranych grach z moją córką, odniosłem wrażenie, że wzmocniono siłę rzutów. Stały się teraz dużo bardziej zabójcze niż w części czwartej, a że moja latorośl uwielbia miotać przeciwnikami, mój pasek zdrowia zwykle topniał jak śnieżka w piekle.
Światło i dźwięk.
Graficznie SoulCalibur V wygląda niemal tak samo jak czwarta odsłona serii. Niemal, gdyż wszystko jest ładniejsze i bardziej kolorowe. Nie ma zapierającego dech w piersiach skoku jakościowego, ale i tak jest świetnie. Animacja, błyski broni, kolorowe smugi, efekty świetlne, to naprawdę robi wrażenie. Jednak jeszcze większe wrażenie robi fakt, ze przy tych wszystkich wodotryskach gra działa nadzwyczaj płynnie. Ani razu nie zauważyłem spadków w płynności animacji, choć na ekranie działo się co niemiara.
Dźwiękowo tez jest kapitalnie. Znane motywy muzyczne, narrator, odgłosy walki. Jedyne co mnie lekko raziło, to voice acting u niektórych postaci, gdy wypowiadają kwestie na początku i końcu walki. Najbardziej ranił moje uszy Patroklos Alexander. Na drugim biegunie z kolei znalazł się Ezio, ze swoim Requiestat in Pace.
Mieczem go!
Powiem szczerze: z chwilą, gdy na półce pojawiło się u mnie pudełko z SoulCalibur V, inne bijatyki poszły w odstawkę. Mortal Kombat się schował i gdzieś piszczy, a Tekken nawet nie wysuwa nosa, pochlipując po cichu. Nowa odsłona zmagań między dwoma ostrzami zawładnęła całą moją rodziną. Choć gra nie ma w sobie nic rewolucyjnego, nie wprowadziła żadnych wielkich zmian do gatunku, czy nawet do serii, to i tak na dzień dzisiejszy nie ma sobie równych. W nią po prostu trzeba zagrać.