feat - wreckateer rec

Wreckateer – recenzja gry

Ocena: 7,0

Plusy:
+ bardzo dobra obsługa Kinecta
+ wciągające tryby multi
+ wesoły klimat

Minusy:
- samotnicy szybko się znudzą
- mała różnorodność lokacji


Życie średniowiecznego głupka nie należało do łatwych. Pracy jako takiej nie było, a o dotacjach unijnych nikt jeszcze nie słyszał. Nawet ówczesne korporacje, czyli zakony rycerskie, nie werbowały członków z pospolitej łapanki. Cóż zatem uczynić miał bohater gry Wreckateer? Umiejętności kowalskie kształtowały się u niego na poziomie zerowym, podobnie jak zamiłowanie do pracy w polu. Jedyną czynnością, w której mógłby się poczuć mocnym, było polerowanie głazów i takiego też fachu się podjął. O tym, jak ciężki jest to kawałek chleba, przekonacie się w recenzji, do której serdecznie zapraszam.

Podczas przeprowadzania generalnych porządków z przerażeniem stwierdziłem, że najbardziej zakurzonym urządzeniem w salonie nie był wcale telewizor, który przejawia tendencje do przyciągania wszelakich paprochów, lecz stojący nad nim Kinect. Ostatnie głośne produkcje wykorzystujące ów kontroler były, delikatnie rzecz ujmując, nie najwyższych lotów. Błąd! Nazwijmy rzeczy po imieniu i pomińmy wszelkie konwenanse – Steel Battalion: Heavy Armor i Kinect Star Wars były produkcjami wybitnie nieudanymi, zalatującymi na kilometr tanim skokiem na kasę naiwnych miłośników ruchu przed ekranem. Nie oglądam You Can Dance i zapowiedź Dance Central 3 niespecjalnie mnie porwała. Wolałbym kolejną odsłonę Kinect Sports, ale Rare milczy w temacie ewentualnego sequela. Pewnie pracują już nad tytułami na kolejną generację sprzętu, jak przystało na jedno z głównych wewnętrznych studiów developerskich.

Ratunek dla Kinecta przyszedł z najmniej oczekiwanej strony. Zapowiedź Wreckateer mignęła mi przed nosem w trakcie relacji z tegorocznych targów E3, jednak nie spodziewałem się po tej grze niczego specjalnego. Zaimplementowanie obsługi kontrolera ruchowego we wzorowanym na niezbyt przeze mnie lubianym Angry Birds tytule nie wystarczyło, bym zaczął mieć problemy z zaśnięciem. Wszystko zmieniło się jednak w chwili, gdy Wreckateer zagościł na mym wysłużonym, białym Xboksie 360, uszczuplając jego wolną przestrzeń dyskową o prawie dwa gigabajty. Sporo, jak na tego typu produkcję. Szybkie rozpoczęcie zabawy i lądujemy w butach pomagiera operatorów balisty, którzy zawodowo zajmują się wyburzaniem starych, opuszczonych zamków, a także wybudowanych w pobliżu grodów. Historycy i pasjonaci średniowiecza z pewnością mają inne zdanie co do ówczesnych realiów, jednak Wreckateer przedstawia świat w krzywym zwierciadle. Gdybym miał wskazać inspiracje dla grafików pracujących przy grze, bez chwili namysłu wskazałbym Shreka. Dużo soczystych barw i karykaturalnie przedstawieni bohaterowie, posługujący się nienaganną angielszczyzną. Swoimi wrażeniami estetycznymi podzielę się z Wami na końcu tej recenzji, a w chwili obecnej skupię się na sprawach czysto merytorycznych. Jak wspomniałem w zajawce, bohater para się polerowaniem głazów, które następnie służą jako amunicja dla potężnej balisty. Dobre stosunki z chlebodawcami zaowocowały szybkim awansem na testera nowego rodzaju pocisków i w tym momencie przejmujemy kontrolę nad wydarzeniami przedstawionymi w grze. Destrukcja pierwszych budowli jest tylko przykrywką dla sprytnie przemyconego samouczka, w którym poznajemy podstawy operowania dostępnymi narzędziami. Właściwa zabawa zaczyna się jednak w momencie otrzymania listu od króla, w którym prosi naszą ekipę rozbiórkową o pomoc w eksterminacji złośliwych goblinów, bezczelnie koczujących w rozsianych po okolicy zamkach. Od tej chwili wszystko układa się według prostego schematu.

Świat podzielony został na różnorodne krainy, a w każdej z nich na zburzenie czeka kilka fortyfikacji. Na każdy budynek przeznaczono konkretną ilość pocisków, a celem rozgrywki jest osiągnięcie jak najwyższego możliwego wyniku, który przekłada się na medale. Standardowy podział na brąz, srebro i złoto mobilizuje do wielokrotnego zaliczania tych samych poziomów, najwytrwalsi z kolei mogą pokusić się na pobicie najlepszych wyników, za co także przewidziano nagrody. Wszystko sprowadza się do operowania balistą, celowania w poszczególne elementy konstrukcji i opracowania optymalnej trajektorii lotu dla wystrzeliwanych głazów. Obecna w świecie gry magia umożliwia także stosowanie niekonwencjonalnych pocisków. Podstawowym orężem są głazy, których lot korygować możemy za pomocą magicznych rękawic. Nieco więcej zaangażowania wymagać będzie zdalnie sterowana, wyposażona w skrzydła kula, ewentualnie bomba z możliwością opóźnionej detonacji. Najciekawiej prezentuje się pocisk, który w locie rozszczepia się na cztery mniejsze, związane magicznym promieniem fragmenty i wchodzi w budynki niczym przysłowiowy nóż w masło. Efektowna destrukcja ma we Wreckateer niebagatelne znaczenie, a najlepsze wyniki możliwe są do uzyskania tylko poprzez precyzyjne operowanie balistą. Warto zatem tak uderzać w zamkowe wieże, by te zawalały się na sąsiadujące budynki i nabijały mnożnik punktowy. Nadmiar pocisków spożytkować można na wałęsające się tu i ówdzie zielonoskóre pokraki, tudzież poukrywane na planszy bonusy. I tak w koło, poziom za poziomem.

Z powyższego opisu wyłania się tytuł, który w sposób wręcz bezczelny kopiuje rozwiązania zastosowane przez Rovio w ich największym hicie – Angry Birds, będącym z kolei rozwinięciem idei nieśmiertelnego Scorched Earth. Wreckateer jest jednak czymś więcej, a wpływ na to mają dwa podstawowe czynniki, o których zamierzam teraz wspomnieć. Pierwszym z nich jest grafika, bowiem płaski, znany ze smartfonów ptasi świat zastąpiony został przez w pełni trójwymiarowe lokacje. Bajkowy klimat cieszy oczy, chociaż ilość widocznych na ekranie detali nie powoduje zaćmienia źrenic. Efektownie prezentują się efekty naszych działań, kiedy zamki sypią się niczym domki z kart, w towarzystwie tumanów kurzu i rozbłyskujących dookoła fajerwerków. W postać głównego bohatera wciela się zaimportowany z interfejsu konsoli awatar. Ciekawostką jest fakt, że Wreckateer jest pierwszą produkcją korzystającą z pionierskiego systemu Avatar Famestar™, który stawia przed naszym profilem szereg wyzwań i odpowiednio za ich realizację nagradza.

Drugim, najważniejszym aspektem gry jest jednak sposób sprawowania nad nią kontroli. Pad może udać się na zasłużony odpoczynek, bowiem całość kontroli bierze na siebie Kinect i wywiązuje się ze swego zadania doskonale. Obsługa balisty sprowadza się do naciągnięcia cięciwy, wycelowania (zarówno w poziomie, jak i w pionie), i strzału. Obrane za cel obiekty zostają podświetlone, dzięki czemu łatwiej można dokonać niezbędnych korekt. Wspomnianymi już wcześniej magicznymi pociskami również sterujemy za pomocą gestów i muszę przyznać, że rozwiązanie to cechuje się sporą precyzją. Wyciągając na bok ramiona i odpowiednio je wychylając imitujemy ruch skrzydeł, lecąc kulą dokładnie tam, gdzie zamierzamy. Jedynym sprawiającym problemy momentem jest poruszanie się po menu gry, które nie działa tak, jak powinno. Idzie się jednak przyzwyczaić.

Podsumowując, Wreckateer to kawał solidnej zabawy, wspartej dodatkowo bardzo dobrą obsługą kontrolera ruchowego. Jedyną wadą tytułu jest wkradająca się monotonia, która skutecznie potrafi zarazić ziewaniem. Na szczęście zarzut ten pryska w chwili, gdy porzucimy samotną rozgrywkę na rzecz konfrontacji z żywym oponentem. Multiplayer dla dwóch osób dostępny jest zarówno po sieci, jak też w trakcie kanapowego posiedzenia i ta druga opcja wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Gracze strzelają na przemian i wygrywa ten, który zdobędzie najwięcej punktów. Taka rywalizacja potrafi wciągnąć i znacznie przedłużyć żywotność Wreckateer, który bez możliwości rywalizacji z żywym przeciwnikiem byłby tylko kolejną prosta grą na Kinecta. Na szczęście nie jest.

FacebookGoogle+TwitterPinterestLinkedInBlogger Post

Komentarze