Capcom. Jeden z moich ulubionych japońskich wydawców, mający na swoim koncie masę kultowych produkcji. Na kryształowej tafli wizerunku firmy pojawiła się jedna, sporych rozmiarów rysa, która z roku na rok zdaje się drastycznie rozrastać. Mowa o coraz popularniejszej w ostatnim czasie umiejętności wielokrotnego zarabiania pieniędzy na jednym pomyśle.
Posiadacze nowych konsol Sony i Microsoftu karmieni są w ostatnim czasie zapowiedziami niezliczonej ilości „definitywnych edycji” gier, w które grali przecież wcale nie tak dawno temu. Tomb Raider, Sleeping Dogs, czy też The Last of Us idealnie wpisują się w ten trochę niepokojący trend. Niemniej wydawcom wspomnianych tytułów daleko do dokonań Capcom, które do premier coraz nowszych edycji swych hitów wcale nie potrzebuje skoku międzygeneracyjnego. Idealnym przykładem tej dziwnej i irytującej polityki jest seria Street Fighter. Od czasu kultowej, drugiej odsłony jesteśmy świadkami zalewania rynku edycjami z dopiskiem „super”, „hyper”, „ultra” i jakie tam inne, górnolotne słowo przyjdzie Wam jeszcze do głowy. Ten sam los spotkał ostatnią pełnoprawną odsłonę, czyli Street Fighter IV.
Ultra Street Fighter IV, bo taki tytuł nosi najnowsza inkarnacja popularnego mordobicia, jest podobno ostateczną i oczywiście najbogatszą edycją. Wydana początkowo w formie DLC do Super Street Fighter IV Arcade Edition, po kilku miesiącach doczekała się wersji pudełkowej, znacznie bogatszej w zawartość. Oprócz pełnego przekroju wojowników i aren, wersja dystrybuowana na płycie zawiera również całą masę dodatkowych strojów, które do tej pory można było dokupić za wcale nie małą gotówkę. Zatem wiecie już, jak zainwestować swoje ciężko zarobione pieniądze. Pytanie tylko, czy warto?
Odpowiedzi udzielę szybko. Zdecydowanie warto, pod warunkiem, że na Waszej półce z grami nie zalega żadna z poprzednich odsłon Street Fighter IV. Owszem, różnica w zawartości pomiędzy edycją podstawową, a recenzowaną tu jest dosyć spora, jednak w dalszym ciągu nie jest usprawiedliwieniem dla wydania 200 złotych.
Załóżmy jednak, że Uliczny Wojownik pojawił się na orbicie Waszych zainteresowań dopiero teraz i nie wiecie na jego temat praktycznie nic. Jest to przedstawiciel klasycznej szkoły bijatyk, w której wojownicy poruszają się jedynie w dwóch wymiarach. Mamy zatem trzy rodzaje (słabe, średnie i mocne) kopnięć i tyle samo uderzeń rękoma. Tym, czym produkcja Capcom wyróżnia się na tle wcale nie tak licznej już konkurencji, jest system ciosów specjalnych. Każdy z wojowników pochwalić może się ich sporym wachlarzem, jednak wykonanie takowych wymagać będzie od grających wielogodzinnych sesji treningowych i dobrego kontrolera. Najlepiej solidnego Arcade Sticka, ponieważ krzyżak w joypadzie może nie podołać wyzwaniu. Podstawowe ataki wykonuje się łatwo, jednak spreparowanie potężnego Ultra Combo wymaga znacznie więcej, niż naładowanie specjalnego paska. To już istna gimnastyka dla kciuka, chociaż warta poświęceń, ponieważ oprócz solidnych obrażeń zadanych rywalowi, serwuje przy okazji fantastyczny pokaz eksplozji, błysków i wyładowań. W tym aspekcie seria trzyma się swoich korzeni, choć na przestrzeni lat twórcy wprowadzili wiele udoskonaleń systemu walki.
Ultimate Street Fighter IV oferuje grubo ponad 40 wojowników, z czego aż piątkę nowych – Hugo, Poison, Rolento, Elena i Decapre dołączają do ekipy obecnej w serii już od wielu lat. Pojawiło się również 6 nowych lokacji, jednak odnoszę wrażenie, że delikatnie odstają poziomem od znanych już aren. Ważniejsze nowości wprowadzono do mechaniki walki. Przede wszystkim wielu wojowników zostało odpowiednio zbalansowanych, zgodnie z sugestiami doświadczonych graczy. Zbyt silni zostali osłabieni, wolni przyspieszeni, a słabym dodano odrobinę więcej siły. Przy wyborze, z którego Ultra Combo zamierzamy korzystać, pojawiła się również opcja korzystania z obydwu, choć odrobinę osłabionych. Warto wspomnieć o jeszcze dwóch ciekawych udogodnieniach – Red Focus Attack ułatwia obronę przed gradem ciosów, zaś Delayed Standing umożliwia opóźnienie podniesienia się po upadku, co niejednego rywala wprowadzi w konsternację.
Zaserwowane przez dewelopera zmiany sprawiają, że Ultra Street Fighter IV jawi się jako jedna z najbardziej złożonych i technicznych bijatyk na rynku, która w bezlitosny sposób obnaży braki u mniej doświadczonych graczy. Tym pozostają tryby wyzwań oraz treningi, w których można ustalić nawet tak drobiazgowe opcje, jak choćby symulacja znanych z trybów online lagów. Gdy już wyda Wam się, że opanowaliście wszystko do perfekcji, z weryfikacją tej tezy przychodzą tryby sieciowe, stanowiące obok kanapowego multiplayera trzon gry.
Tak, dobrze przeczytaliście. W przeciwieństwie do Mortal Kombat i Injustice, samotnicy nie mają czego szukać w Ultra Street Fighter IV. To produkcja skoncentrowana na rywalizacji między graczami, nie oferująca niczego ponad obecne na automatach standardy. Krótkie i niezbyt porywające animacje kończące tryb Arcade nie stanowią wystarczającej motywacji do zagłębiania się w rozgrywkę. Liczy się tylko mozolny trening i walka z żywym oponentem. W tym aspekcie produkcja Capcom stanowi wzór do na sladowania.
Oprawa, pomimo faktu, że bazuje na wiekowej już technologii, w dalszym ciągu może się podobać. Duża w tym zasługa komiksowej stylistyki, która wydaje się odporna na upływ czasu. Całość działa niezwykle płynnie, a w tym gatunku ma to niebagatelne znaczenie. Warstwa audio to klasyczne dla serii melodyjne, zagrzewające do boju kawałki i tona rozmaitych okrzyków. Oczywiście najlepiej brzmią oryginalne, japońskie głosy, które włączyć można w opcjach.
Wobec powyższego werdykt nie może być jednoznaczny. Weterani serii mogliby odpuścić sobie ten tytuł, jednak nie będą mogli toczyć walk online z graczami, którzy zainwestowali w edycję Ultra. Myślę, że wzięli to pod uwagę i tytuł już dawno wylądował na ich półkach. Samotnicy nie mają tu czego szukać, nowicjusze zaś mogą śmiało przemyśleć zakup, jeśli dysponują odpowiednią dozą cierpliwości i czasu na naukę podstaw. Tylko wtedy odnajdą przyjemność w rywalizacji z żywym graczem, a ta potrafi być naprawdę zacięta. Dlatego też moja ocena będzie wysoka, pomimo sporych uwag pod adresem polityki wydawniczej Capcom. Uprzedzam jednak, że jeśli jeszcze przyjdzie mi kiedykolwiek recenzować kolejną inkarnację czwartej odsłony (zawsze może to być jakieś Ultimate, czy tym podobne dziwo), to z premedytacją wlepię jej Czerwonego Smoka. Wrócę też do tej recenzji i drastycznie ją pozmieniam.