OS: Windows 7 Home Premium 64 bit SP1
Procesor: AMD Phenom II X4 955 3.20 GHz
RAM: 5GB
Grafika: AMD Radeon HD 6850 X2 1GB
Przez większość gry nie było widać chrupnięć i spowolnień. Jak już się zdarzały, to raczej były winą samego silnika gry, niż sprzętu.
Oto MMO na które czekało wiele osób. W końcu, gracze mogą spotkać się w Tamriel i ramię w ramię uczestniczyć we wspaniałych przygodach znanych z Morrowinda, Obliviona, czy Skyrima. To spełnienie marzeń miłośników serii TES. Czy aby na pewno?
Na samym początku, warto przedstawić rys historyczny i fabularny tej gry. Akcja Elder Scrolls Online dzieje się na 1000 lat przed wydarzeniami pokazanymi w Skyrimie. Całość obraca się dookoła postaci daedryckiego księcia zwanego Bal-Morag, który planuje wielką inwazję na nasz świat. Otwiera co chwilę portale łączące Tamriel z Oblivionem i wysyła swoje wojska, aby zdobyły nowe tereny. W tym momencie do głosu ma dojść wybraniec, który powstrzyma Bal-Moraga. Tym wybrańcem jest oczywiście gracz. Oraz tysiące innych graczy na obu serwerach ESO.
Powiecie, że się czepiam. Że przecież specyfika MMO zakłada, że w tym samym świecie, te same questy wykonuje tysiące graczy. Te same księżniczki są ratowane z tych samych wież co kilka minut, przez kolejne grupy śmiałków. A ja powiem, że macie rację, ale zwykle gracz jest jednym z wielu trybików w wielkim świecie MMO. Wokół niego dzieją się różne rzeczy, a on bierze w nich udział. To był pierwszy moment, w którym w ESO coś mi zgrzytnęło. Niestety, nie był ostatni.
Kolejny zgrzyt pojawił się dość szybko, bo już na końcu okresu Headstartu. Okazało się, że Zenimax, aby przygotować serwery do przyjęcia graczy z „normalnego” startu gry, wyłącza je na jakiś czas tuż przed premierą. W czym problem zapytacie? Ano w tym, że serwer europejski został wyłączony o godzinie 19:00 (albo 20:00 nie pamiętam dokładnie). To przecież prime time dla mieszkańców Europy. Dodatkowo, to PLANOWANE wyłączenie serwera zostało ogłoszone na 15 minut przed faktem, w postaci ogłoszenia systemowego w grze. Czy tak traktuje się płacących (i to niemało) klientów?
Najwidoczniej tak, bo zaraz po premierze nadszedł czas na najbardziej niesamowitą sprawę. Aby grać, należało wybrać plan subskrypcji i podać numer karty kredytowej. Czynność w zasadzie standardowa w znanych mi abonamentowych MMO. To, co okazało się być niestandardowe, to fakt, że z karty pobierano pełną wartość wybranego planu subskrypcji, zamiast zwyczajowego dolara, celem autoryzacji metody płatności. Jeśli ktoś nie miał takiej kwoty na karcie, nie mógł grać. Co więcej, wielu graczy raportowało, że pieniądze te wcale nie wracały od razu na ich konto (jak powinny) i musieli oni zgłaszać reklamacje do supportu ESO (jeden z moich znajomych, w chwili gdy piszę tę recenzję, nadal nie odzyskał tych pieniędzy). Interakcja z klientem leżała na całej linii. Zenimax, zamiast naprawić ten oczywisty babol, obszedł to i ludziom, którzy napisali do suportu, że nie mogą autoryzować karty z uwagi na brak środków, wysyłali kod, który należało wpisać jako Game Card, a który aktywował „darmowe” 30 dni wliczone w cenę gry.
Ale to tylko niepokoje na linii suport – klient. Nie wpływają na jakość samej gry, a tylko na wizerunek firmy. Niestety, okazało się, że dalej nie jest wcale lepiej.
Każdy miłośnik Elder Scrolls i gier MMO zastanawiał się, jak będzie wyglądać ESO. Czego będzie więcej w tej grze. Klasycznego MMO, czy Skyrima? Czy to wszystko da się dobrze połączyć, żeby nikt nie stracił tego, co lubi.
Niestety, z każdą godziną spędzoną w grze, mam wrażenie, że twórcy nie mieli żadnego pomysłu na połączenie tych dwóch rzeczy. Miks, który stworzyli jest niegrywalny z punktu widzenia abonamentowego MMO. Po kolei jednak.
Tworzenie postaci.
Do wyboru jest dziewięć ras, podzielonych na trzy frakcje. Każda frakcja ma przydzielone trzy konkretne rasy. Więc jeśli chcecie pograć ze znajomymi, musicie się umówić na konkretną frakcję, przez co może się okazać, że nie zagracie ulubioną rasą, którą zawsze wybieraliście w świecie TES. No chyba, że kupiliście droższą edycję Imperialną. Pozwala ona na swobodny wybór kombinacji rasa/frakcja, a do tego daje dostęp do dziesiątej rasy, czyli do Imperiala. Tak, dobrze czytacie. Dziesiąta rasa i wolność wyboru rasa/frakcja jest dodatkowo płatna.
Następnie wybieramy jedną z czterech klas bohatera. Dragonknight, Templar, Sorcerer i Nightblade. Niestety, w trakcie wyboru rasy i klasy informacje, jakie o nich dostajemy, są tak mizerne, że nie jesteśmy w stanie być pewni, że osiągamy właściwą synergię tych dwóch elementów. Jakie są umiejętności rasowe, co dokładnie potrafi dana klasa? W zasadzie uderzamy tu w ciemno.
Później okazuje się co prawda, że taki wybór w ciemno ma sens, z uwagi na dowolność w rozwoju postaci. Niemniej jednak pewne rzeczy warto by było określić nieco dokładniej.
Rozgrywka.
Grać można albo patrząc z oczu postaci, albo w widoku z trzeciej osoby. Tryb FPP jest fajny na początku, ale szybko człowiek przełącza się na TPP, żeby mieć lepsze rozeznanie w bezpośrednim otoczeniu postaci. Starujemy klawiszami WSAD, plus oczywiście dodatkowe do odpalania umiejętności, biegania, picia mikstur i tym podobnych. Domyślnie używamy przycisków myszy do podstawowych ataków bronią i bloków. Czyli mamy Skyrim, a nie klasyczne rozwiązania MMO.
Jak to w MMO bywa, zabawa w ESO opiera się na wykonywaniu masy zadań zlecanych przez postaci niezależne. Te dzielą się na dwie grupy. Są zadania głównej ścieżki fabularnej, które, o ile dobrze zauważyłem, ładnie skalują się z poziomem naszej postaci, oraz tona zadań pobocznych, które będziemy wykonywać przemierzając świat. Co ciekawe wszystkie dialogi są mówione, co jest z jednej strony bardzo miłym akcentem. Z drugiej jednak strony, obok takich perełek, jak John Cleese, trafimy też na beznadziejnie zagrane i dobrane głosy do postaci. Ponadto, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy jak pojawią się dodatki, to tam też zostaną nagrane wszystkie kwestie wypowiadane przez postacie niezależne?
Problem z questami jest, niestety, taki, że są strasznie nierówne. Na kilka ciekawych zadań, przypada masa nudy. Co gorsza, tereny, jakie przyjdzie nam przemierzyć w grze, są rozległe i w większości strasznie puste. Bez konia takie podróże są uciążliwe, nawet, jeśli w końcu odkryjemy sieć punktów do szybkiej podróży. Tyle, że koń kosztuje 17.000 sztuk złota, to ten najgorszy, czyli najtańszy. Jak szybko da się zebrać taką kwotę? Nie mam pojęcia, ale raczej trochę to zabiera. Zwłaszcza, że z zabitych potworów wypada 1 sztuka złota (z bossów w podziemiach 4 lub 5). Za wykonane zadania dostaniemy na początkowych poziomach maksymalnie 200 sztuk złota (i to bardzo rzadko), a ekonomia w zasadzie leży i kwiczy. Jeśli myślicie, że po prostu będziecie zbierać na konika, to szybko zrewidujecie ten pogląd. Naprawa zbroi kosztuje, napoje kosztują, kilka innych rzeczy też. Oczywiście zawsze można kupić grę w edycji Imperialnej. Wtedy najtańszy koń kosztuje 1 sztukę złota. Tak 1 sztukę złota…w porównaniu do 17.000 dla posiadaczy zwykłej edycji. Czy to nie jest chamskie naciąganie na kasę?
Problemów z zadaniami jest więcej. Zwykle w MMO wiemy, co otrzymamy po wykonaniu danego questa. Jaki sprzęt, ile złota, ile doświadczenia. W ESO takich informacji nie ma. Nie wiadomo nawet, ile pomniejszych zadań będziemy musieli wykonać, zanim doczłapiemy do finalnej nagrody. A kiedy już ją dostaniemy, to zawsze dostajemy to samo. Nie ma możliwości, aby w ramach finalnej nagrody wybrać spośród kilku broni o tych samych statystykach tę, która nam najbardziej odpowiada.
A najgorszy w tym wszystkim jest sposób, w jaki ESO odrzuca graczy od najważniejszej sprawy w MMO, czyli od łączenia się w grupy. Tego się nie da opisać. Ogólnie grupowanie w tej grze jest zupełnie bez sensowne i utrudnia wykonywanie zadań. Czyli działa zupełnie odwrotnie niż w jakimkolwiek innym MMO. Działania jednego gracza, nie przekładają się na resztę grupy. Jeśli pięć osób ma questa, w którym musi zabić 10 wilków, to KAŻDY gracz w grupie musi zabić swoje 10 wilków. Razem padnie 50 futrzaków, a nie 10, jak w każdym innym MMO. Co więcej, w zadania jest wpisany dziwny system fazujący graczy, który w połączeniu z fazowaniem, czyli instancjonowaniem serwera (jest jeden wielki serwer amerykański i jeden wielki serwer europejski) powoduje, iż gracze na różnych etapach gry mogą się nie widzieć będąc w drużynie i stojąc obok siebie. „Dzięki” temu, nie można wrócić do jakiejś lokacji, aby pomóc znajomemu w trudnym dla niego queście. W ESO nie gra się razem, ale obok siebie. Czasem zobaczysz kumpla, ale częściej pewnie będzie tylko unoszącą się w powietrzu strzałką. Bo on już zrobił jakieś zadanie w tej okolicy, które go przefazowało do innej instancji świata. Idiotyzm.
To instancjonowanie świata ma też inne idiotyczne skutki. Oto bowiem w trakcie naszych podróży natkniemy się na złoża materiałów do rzemiosła (drewno, ruda, rośliny) oraz skrzynie ze skarbami. Owe złoża i skrzynie są nie tylko dostępne dla graczy w danej instancji serwera, ale dla wszystkich instancji. Powoduje to więc nie tylko wyścigi, czy kolejki do zauważonego właśnie materiału. Powoduje to bardzo dziwne sytuacje, kiedy gracz spokojnie podchodzi samotnie do leżącego kawałka rudy, a ten po prostu znika. Znika, bo gracz z innej instancji serwera/świata właśnie tę rudę zebrał.
Skrzynie to inna para kaloszy. Ktoś wymyślił, że fajnie będzie wprowadzić mini-grę polegającą na otwieraniu zamka skrzyni wytrychami. Czy muszę dodawać, że na otwarcie jest określony czas (od 30 do 15 sekund), zamek ma 5 zapadek, które trzeba ogarnąć, system nie jest do końca jasny i ktoś może nam taką skrzynię po prostu podebrać, jeśli nam się nie uda jej otworzyć.
Walka.
Moje pierwsze podejście do walki było entuzjastyczne. System ze Skyrima może być ciekawą odmianą po skostniałych systemach polegających na staniu w miejscu i klikaniu przycisków. Niestety, wcale nie jest. Jest beznadziejny. Owszem, można biegać wokół wroga i okładać go mieczem, czy toporem. Jednak w 99% przypadków, nawet jak jesteśmy za jego plecami, dostaniemy obrażenia od jego ciosu. Większość ataków leci, jak po sznurku w naszego bohatera. Skillshoty, których da się uniknąć odskokiem, czy po prostu odchodząc to niewielki procent całej walki. Do tego system bloków, który jest beznadziejny. Można się spodziewać, że mając tarczę da się blokować ciosy przeciwnika. Nie, nie można. Jest tylko jeden rodzaj ciosów, które można blokować. Są to silne ciosy, które przeciwnik ładuje kilka sekund i są one widoczne dzięki efektom świetlnym. Taki cios można zablokować czymkolwiek (nawet łukiem). Jeśli nam się to uda, przeciwnik jest przez chwilę ogłuszony. Tragedia.
Rozwój postaci.
Rozwój postaci w TESO jest podobny, jak w Skyrim. Nasze umiejętności poprawiają się w miarę ich używania. Choć nie do końca, bo niekiedy poprawiają się choć ich wcale nie używamy. Biegam w lekkiej zbroi, a wzrasta mi poziom ciężkiej zbroi. Bywało też, że rósł mi główny poziom w drzewku, w którym nie miałem wykupionego ani jednego skilla.
Co poziom gracz dostaje punkty, za które podnosi swoje cechy, a także kupuje poszczególne umiejętności. System niby jest elastyczny i swoją postać można rozwijać w dowolnym kierunku. Sorcerer w ciężkiej zbroi, z łukiem i dwuręcznym mieczem – nic nie stoi na przeszkodzie. Templar ze staffem i w zwiewnych szatach. Jak najbardziej. Tyle, że owa wolność jest złudna. Jeśli rozwiniesz swoją postać nietypowo, to jaki jest sens jej wyboru. Sorcerer w ciężkiej zbroi z toporem jest kiepski jako sorcerer. Każda klasa ma swoją domyślną ścieżkę, dzięki której osiąga maksimum możliwości. Odstępstwa mogą być, ale niewielkie i bardziej w sferze umiejętności wspomagających, a nie głównej linii rozwoju.
Irytujące może też być wrzucenie zdolności rzemieślniczych do jednego worka z umiejętnościami postaci. Skille dotyczące produkcji i zbierania materiałów, trzeba rozwijać za te same punkty, co te pomocne w walce i podróżowaniu.
Sytuację poprawiają nieco dodatkowe punkty umiejętności, które zdobywa się znajdując rozrzucone po świecie kamienie zwane Skyshard. Za każde trzy takie kamienie dostajemy jeden dodatkowy punkt do wydania na skille. Ciekawe podejście do tematu znajdziek w MMO.
Ekonomia i gildie.
Kolejna irytująca rzecz to ekonomia. Jako rzemieślnik, gracz nie może sprzedać swoich wyrobów innym graczom, jak to zazwyczaj w tego typu gatunku gier bywa. Aby to zrobić musi wstąpić do gildii. To jednak nadal nie pozwoli mu na wystawienie swoich produktów do ogólnej sprzedaży. Swoje wyroby można bowiem sprzedawać tylko członkom gildii. Tak, dobrze czytacie. W TESO zarabia się na członkach gildii, do której się należy. Takiej bzdury jeszcze w MMO nie widziałem. Do tej pory gildiowiczom robiło się sprzęt za cenę materiałów (jeśli były trudno dostępne) lub za darmo, jeśli nie było wymagane do jego stworzenia nic specjalnego. Ale nie tu. Tu gildia jest do zarabiania.
PvP
Przyznam, że zorganizowane walki PvP były tym, co miało szansę uratować w moich oczach TESO. Założenie jest świetne. Zamki, które można zdobywać, walka między poszczególnymi stronnictwami, maszyny oblężnicze, odcinanie dostaw zasobów do zamków. Przypominał mi się system z Warhammer Online, który uwielbiałem. Niestety, tu też nie jest różowo.
Dostęp do PvP zyskujemy od 10 poziomu. Wchodząc do obszaru PvP jesteśmy „skalowani” do poziomu 50, aby nie ginąć zbyt szybko. Tyle, że obszary PvP są przeraźliwie puste. Bez konia nie ma tam co wchodzić, a z koniem, jak już pisałem, może być problem przez jakiś czas. Jeśli już trafimy na jakąś walkę, czy oblężenie, jest naprawdę fajna zabawa, choć wchodzenie tam na niskim poziomie, nawet mimo „wyskalowania” jest kiepskim pomysłem. Ginie się zdecydowanie za szybko. Brakuje tu stref przystosowanych dla poszczególnych poziomów, tak jak było to właśnie w Warhammerze Online.
Kilka słów na koniec.
Przyznam szczerze, że mógłbym narzekać jeszcze bardzo długo. O tym, jak Zenimax traktuje graczy, banując ludzi, którzy trafili do niedostępnych jeszcze terenów przez bugi, czy banując graczy, którzy kupili sprzęt od gości wykorzystujących błąd pozwalający na duplikowanie przedmiotów. Mógłbym narzekać na ilość błędów, jakie nękają grę od startu, nieaktywne questy, wyłączane nagle funkcjonalności i inne tego typu rzeczy. Mógłbym wymienić mnóstwo irytujących rzeczy, jak brak podstawowych informacji w grze: ile punktów doświadczenia dostaniemy za quest, bądź zabicie potwora, koszmarnie długie czasy wczytywania między obszarami. Albo najbardziej niewygodny system zarządzania ekwipunkiem, jaki wymyślono. Ale to nie ma większego sensu, bo czytalibyście jeszcze kilka stron narzekania. To co napisałem do tej pory, chyba wystarczy.
Czy w grze jest coś pozytywnego? Nie dla mnie. Jest to pierwsze MMO w historii, w które od pewnego momentu nie chciało mi się grać. Siadałem do The Elder Scrolls Online jak za karę. Miałem świadomość, że są setki ciekawszych rzeczy, jakie mogę w tym czasie robić. Na przykład obrać ziemniaki, czy odkurzyć mieszkanie. I żeby rozwiać wątpliwości. Nie jestem nowicjuszem w dziedzinie MMO. Jest to jeden z moich ulubionych gatunków. Grałem w kilkanaście produkcji MMO, począwszy od Everquest 2 w roku 2004. Lubię też i cenię świat Elder Scrolls, z którym jestem od Daggerfala (z przerwą w okolicach Obliviona, którego nie strawiłem). TESO jest moim zdaniem jeszcze większym żerowaniem na marce, niż Star Wars: the Old Republic. Tam, mimo wielu popełnionych błędów, przynajmniej część rzeczy związana z gatunkiem MMO była zrobiona dobrze. TESO nic nie robi dobrze. Jest to gra, która pokazuje, jak nie powinno się robić MMO z kultowej gry cRPG. Odpuśćcie sobie ten tytuł, bo nie warto wydawać na niego pieniędzy i tracić czasu. Lepiej zagrać sobie w Skyrima, czekając na jakieś ciekawsze MMO. Lub poszukać wśród innych istniejących już na rynku.
A jeśli bardzo, bardzo chcecie wypróbować tę abominację, to poczekajcie aż przejdzie na model free to play.