Ocena: 7,5
Plusy:
+ duży, otwarty świat gry
+ budowanie społeczności
+ satysfakcjonująca walka
+ masa broni i przedmiotów do kolekcjonowania
+ wciągająca rozgrywka
Minusy:
- nieświeża oprawa
- problemy techniczne
- brak trybów wieloosobowych
- cena
Moda na zombie zdaje się nie przemijać. Ba, śmiało nawet można stwierdzić, że obecnie przeżywa swój absolutny renesans, sukcesywnie opanowując praktycznie wszystkie rodzaje mediów. Telewizja, kino, literatura i przede wszystkim gry, których wyliczanie całkowicie mija się z celem. Jest ich po prostu zbyt wiele. Niemniej wciąż nie brakuje chętnych do zmierzenia się z tym delikatnie nieświeżym tematem, a ostatnio do tego zacnego grona dołączyło studio Undead Labs, stojące za wydanym dotychczas wyłącznie na XBLA State of Decay.
W stanie rozkładu
Pomysł na State of Decay kiełkował w głowach twórców już od dłuższego czasu. Docelowo tytuł ten miał łączyć w sobie elementy survival horroru z grą MMO, co było największym marzeniem pomysłodawcy gry, Jeffa Streina. Niestety, ograniczony budżet nie pozwolił byłemu pracownikowi Blizzard na pełne zrealizowanie swej wizji, dlatego też zdecydował się on na implementację ambitnych pomysłów małymi kroczkami w formie aktualizacji.
Czy mamy zatem do czynienia z produktem niekompletnym? Daleko byłbym od takich stwierdzeń, choć kilka elementów nie zagrało do końca tak, jak życzyliby sobie tego twórcy. State of Decay jest typowym sandboxem, w którym przyjdzie graczom zmierzyć się z istnymi hordami nieumarłych. Na pierwszy rzut oka ciężko dopatrzyć się czegokolwiek odkrywczego – przemierzając obszerną mapę natkniemy się zarówno na misje pchające do przodu wątek fabularny, jak i typowe zadania poboczne. Teren pokonywać można na piechotę, jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by skorzystać z porzuconych tu i ówdzie środków lokomocji. Drugi sposób jest zdecydowanie bezpieczniejszy, biorąc pod uwagę pałętające się po okolicy watahy żywych trupów, a przy tym pozwala na zaoszczędzenie sporej ilości czasu potrzebnego na podróż. Sposobów na eksterminację wszechobecnych adwersarzy jest sporo – począwszy od pięści, sztachet, broni białej i palnej, a kończąc na zderzakach prowadzonych samochodów, które ochoczo miażdżą napotkanych na bezdrożach delikwentów.
Sam system walki ciężko nazwać odkrywczym, czy też wyrafinowanym. Sterowana przez graczy postać w miarę dobrze radzi sobie z zagrożeniem, czy to podczas walki w zwarciu, czy też eliminując cele z dystansu. Należy jednak zwrócić uwagę na pasek symbolizujący kondycję, ponieważ bezsensowne wymachiwanie dzierżonym w dłoni orężem potrafi doprowadzić do opłakanej w skutkach zadyszki. Kłopoty przytrafią się również miłośnikom broni palnej, jeśli nie zaopatrzą się w odpowiednią ilość amunicji. Nic tak nie deprymuje, jak pusty magazynek w obliczu starcia z dziesiątkami nacierających zombiaków. W tym przypadku najrozsądniejszym rozwiązaniem wydaje się być błyskawiczny odwrót w kierunku magazynu.
Biorąc pod uwagę poprzednie akapity, State of Decay jaki się jako tytuł nie grzeszący oryginalnością. Na szczęście produkcja Undead Labs ma w swym zanadrzu kilka patentów, skutecznie urozmaicających mechanikę rozgrywki.
W kupie raźniej
Na początku traktowałem recenzowany tu tytuł jako typową zombie-siepaninę w otwartym środowisku. Przeszukiwałem opuszczone obozowiska, walczyłem z nieumartymi, ratowałem z opresji ocalałych ludzi i podążałem wzdłuż fabularnej ścieżki. W pewnym momencie trafiłem do opuszczonego kościoła, który służył ludziom za schronienie. Zaskoczył mnie fakt, że przebywająca tam społeczność nie stanowi wyłącznie zgrai przypadkowych NPC. Z wieloma nawiązać można interakcję, a po osiągnięciu odpowiednio wysokiego poziomu zaufania niemal każdy napotkany w osadzie człowiek staje się postacią grywalną. Wystarczy wykonywać zadania, utrzymywać wysokie morale w osadzie i dbać o potrzeby mieszkańców. Znalezione w trakcie wojaży łupy zdeponować można w magazynie, z którego korzystać mogą inni, a z czasem możliwa staje się rozbudowa bazy o kolejne użyteczne budynki – garaż, dodatkowe sypialnie itp.
Wiele zadań pobocznych sprowadza się do ratowania z opresji ocalałych ludzi, którzy w ramach wdzięczności dołączają do ekipy. Warto rekrutować nowych członków, zwłaszcza w obliczu śmiertelności bohaterów. W State of Decay nie ma punktów zapisu i nieustannych odrodzeń. Jeśli któraś z postaci zginie, to automatycznie stanie się niedostępna dla gracza. Mały problem, jeśli zombie rozszarpią na strzępy nieopierzoną postać. Strata nie będzie wielka. Gorzej, gdy z ziemskim padołem pożegna się bardziej doświadczony członek społeczności, któremu godzinami szlifowaliśmy statystyki i zdążyliśmy się z nim zżyć. Jest to bezsprzecznie najbardziej emocjonujący element gry, żywcem zapożyczony z niektórych taktycznych strategii, w których strata dobrego żołnierza potrafi być niezwykle bolesna.
No właśnie, wspomniałem o zadaniach. Pomimo teoretycznego ogromu świata gry, nie ma co spodziewać się fabularnych meandrów i zróżnicowanych misji. W produkcji Undead Labs większość akcji sprowadza się do ratowania potencjalnych towarzyszy, lub oczyszczania domostw z niezbyt świeżych lokatorów. Czasem przyjdzie wspiąć się na wysoki budynek i przeprowadzić rekonesans, ale to praktycznie wszystko, czego spodziewać można się po State of Decay. W porównaniu do Undead Nightmare, czyli obszernego DLC do Red Dead Redemption, całość prezentuje się skromnie…
…i niezbyt urodziwie.
Co w sumie dziwi, biorąc pod uwagę technologię stojącą za grą. CryEngine jest jednym z najbardziej zaawansowanych narzędzi oddanych w ręce grafików, lecz w State of Decay w żadnym przypadku tego nie widać. Straszą niezbyt szczegółowe obiekty, rozmyte tekstury i wszechobecna toporność terenu. Nie wiem, czy niemiecki silnik nie radzi sobie z otwartą przestrzenią, czy też nie było w szeregach Undead Labs wystarczająco wykwalifikowanych programistów. Denerwuje zwłaszcza detekcja kolizji w chwilach, gdy masywny klucz francuski zmierza w kierunku głowy zombiaka, by przeniknąć przezeń niczym przez powietrze. Takich kwiatków znajdziemy sporo, a rwąca animacja wcale nie polepsza ogółu zastanej sytuacji. Ostatnio wydana aktualizacja eliminuje kilka technicznych niedociągnięć, niemniej wciąż do naprawy pozostało sporo problemów.
Sfera audio rozczarowuje trochę mniej, jednak dobrej muzyce Jespera Kyda towarzyszy niezbyt wyrazista gra aktorów. Rozumiem braki w budżecie, ale w końcu wydawcą State of Decay jest Microsoft i zapewne sporo grosza do produkcji gry dołożył, zapewniając sobie konsolową wyłączność.
Na koniec pozostawiam sobie największy brak. O tym, czy zostanie z czasem wyeliminowany, czy też nie, nie mam zielonego pojęcia. Chodzi o tryby wieloosobowe. Struktura stawianych przed graczem zadań i otwartość świata aż proszą się o dodanie możliwości gry w kooperacji, czy też zbrojnej rywalizacji sąsiadujących osad. Niestety, nic takiego na obecną chwilę nie przewidziano i skazani jesteśmy na całkowitą samotność (nie licząc sterowanych przez SI towarzyszy).
Ponarzekałem sporo, a jednak nie miałem oporów przed wydaniem aż 1600 MSP na State of Decay. Pomimo sporych technicznych niedociągnięć gra wciąga z siłą bagna i nawet miałka fabuła nie jest w stanie oderwać szybko od ekranu. Siłą tej produkcji jest to, że z każdą godziną gracze czują coraz silniejszą więź ze światem i zamieszkującymi go bohaterami. Trochę to dziwne, bo sandboxy zawsze przyciągały mnie do siebie historią, a takowej tu brak. I to jest największy atut recenzowanej tu gry. Atut, który zauważony został przez sporą grupę graczy, czyniąc ze State of Decay jeden z najszybciej sprzedających się tytułów w historii XBLA. Warto tu dodać, że baza użytkowników powinna znacząco wzrosnąć po premierze wersji PC, którą przewidziano na lato tego roku.