Ocena: 5,5
Plusy:
+ klimat
+ adaptacja kultowej planszówki
+ tryb wieloosobowy
Minusy:
- gra wygląda na niedokończoną
Świat Warhammera 40.000 jest niezwykle bogaty. Pomysł stworzenia kosmicznej wersji mrocznego i krwawego Warhammera Fantasy Battle okazał się strzałem w dziesiątkę. Światy fantasy przyzwyczaiły już do siebie graczy, ale taki obrazek czterdziestego millenium robił wrażenie.
WH40k dało życie nie tylko systemowi bitewnemu, ale też grom RPG, planszówkom i wielu grom komputerowym. Najsłynniejszym chyba tytułem, jaki przychodzi mi do głowy, jest właśnie Space Hulk. Powstał w 1989 roku, jako gra planszowa dla dwóch graczy. Jeden wcielał się w drużynę kosmicznych marines (a właściwie Terminatorów), a drugi w Genokrady, rasę krwiożerczych obcych, nieco chyba wzorowanych na Obcym Ridleya Scotta.
W roku 1993 Space Hulk trafił na ekrany komputerów. Był taktycznym shooterem, w którym gracz sterował oddziałem Terminatorów, korzystając z ekranu taktycznego, lub kierując jednym z nich osobiście w widoku FPP. Dwa lata później pojawił się sequel zatytułowany Space Hulk: Vengeance of the Blood Angels i ta linia gier zamilkła.
Gracze musieli czekać osiemnaście lat, aby powrócić na korytarze kosmicznych wraków. Osiemnaście lat oczekiwania, aby znowu przywdziać egzoszkieletowe zbroje Terminatorów i stanąć naprzeciw Genokradów. Ale się doczekali. 15 sierpnia tego roku na Steam pojawiła się gra Space Hulk autorstwa szwedzkiego studia Full Control ApS. Czy warto było czekać?
Tegoroczny Space Hulk jest wierną (na tyle na ile mogę stwierdzić) adaptacją gry planszowej o tym samym tytule. Dlatego należy się nastawić na przemieszczanie swoich postaci po mapie i wykonywanie ruchów w turach, zamiast na bieg przez korytarze i wyrzynanie każdego napotkanego Genokrada.
Na początku muszę napisać, że w Space Hulku nie doświadczymy kampanii w standardowym tego słowa znaczeniu. Mamy tu do czynienia z adaptacją planszówki i dlatego dostajemy zbiór luźno powiązanych ze sobą scenariuszy. Jeśli liczycie na przenoszenie postaci między misjami, rozwijanie ich, zarządzanie zdolnościami, czy ekwipunkiem, to tego w tej grze nie znajdziecie. Każda misja, to oddzielna historia, osobny oddział Terminatorów i nie ma mowy o jakiejś ciągłości fabularnej.
Sama rozgrywka jest prosta. Dostajemy oddział, w którym mogą znaleźć się „podstawowi” Terminatorzy z bolterami, ale też ci bardziej zaawansowani z miotaczami ognia, młotami, ciężkimi karabinami, czy psionicy. Ustawiamy ich na pozycjach wyjściowych, po czym ruszamy wypełnić cel misji. I tu trzeba się w pewien sposób przestawić. Zwykle jako gracze mamy podejście, które każe nam ocalić jak najwięcej z naszego składu. W Space Hulku liczy się wypełnienie celu misji. Starty są nieważne, o ile misja zakończyła się sukcesem. Zresztą, to nie XCOM, tu nie trzeba dbać o swoich żołnierzy (w rozsądnym tego słowa znaczeniu). Nie jest ważne, że zginęli w jednej misji. Całkiem prawdopodobne, że pojawią się w kolejnej. A nawet jeśli nie, to i tak nie ma znaczenia, bo Terminator z bolterem na początku gry, nie różni się niczym od Terminatora z bolterem z jej końca.
Wszelkie akcje, jakie mamy do wykonania, czyli generalnie ruch, atak i aktywna obrona, są egzekwowane z punktów akcji dostępnych dla naszych wojaków. Główną sprawą, jest odpowiednie ich rozdysponowanie, aby być jak najbardziej efektywnym. Zwykle będziecie chcieli zostawić sobie na koniec jakieś punkty na tryb Overwatch, dzięki któremu Terminator może próbować zlikwidować Genokrady, pojawiające się w jego zasięgu podczas ich ruchu. Nie ma się jednak co łudzić. Mimo, że Overwatch jest OP, a Genokrady atakują tylko w zwarciu, to będziecie ginąć. Jak muchy. Przyzwyczaić się też trzeba to braku określonej szansy trafienia w cel. Podczas ataku, Terminator „rzuca kostkami” i trafia, jeśli wyrzuci odpowiednią liczbę oczek na kostce (na pewno 6, ale może i 5). Nie raz więc będziecie płakać w poczuciu bezsilności, kiedy kilkukrotnie z rzędu elektroniczne kości okażą Wam brak szacunku i będą rzucać nisko. A Wasi Terminatorzy będą ginąć. Powtarzanie misji przez kilka nieudanych losowych rzutów boli, ale takie są uroki gier planszowych. Nawet tych adaptowanych na komputery.
Po tym jak przebrniecie przez dwanaście misji dla pojedynczego gracza, możecie zanurzyć się w świat multiplayera. Musicie tylko przeboleć dwie rzeczy. Po pierwsze powtarzalność map. Tak, zobaczycie te same korytarze, co podczas samotnej kampanii. Po drugie czas trwania potyczki online. Jak traficie na niezdecydowanego gościa, to możecie czekać na swoją turę latami. Sytuację ratuje trochę asynchroniczny tryb rozgrywki. Można więc zapisać grę i czekać na swój ruch jedząc obiad, czy oglądając film. Z drugiej strony, domyślacie się jak wpływa to na odbiór gry. To siedzenie przy planszy (wirtualnej, czy rzeczywistej) jest jednym z elementów budowania klimatu. Taka „zabawa” zdecydowanie klimatyczna nie jest.
Oczywiście można grać przy jednym komputerze, tyle, że wtedy trzeba się umówić z kolegą, że podczas swoich tur wychodzimy z pokoju, lub po prostu nie patrzymy na ekran. O ile w przypadku Genokradów nie ma to jakiegoś strasznego znaczenia, bo one i tak muszą lecieć do przodu, to już Terminator zerkający na ekran ma przewagę. Widzi bowiem liczebność Genokradów w miejscu, gdzie normalnie widzi tylko ogólny sygnał radaru.
Klimat, to także oprawa graficzna. W planszówce, człowiek jarał się figurkami Genokradów i Terminatorów, a także estetyką planszy i jej elementów. Komputerowa adaptacja jest trochę jak wraki, po których się poruszamy. Toporna i strasznie surowa. Jest szaro, ciemno i kanciaście. Słowem, które najlepiej pasuje mi do opisania animacji jest „barbarzyńskie”. Niby na początku widok ciężko stąpających Krwawych Aniołów przyprawia o gęsią skórkę z emocji, ale po jakimś czasie zaczyna przyprawiać o ból głowy. Do tego spartańskie warunki graficzne i mało wygodna kamera potrafią nieraz zepsuć nam zaplanowany ruch. A zepsucie zaplanowanego ruchu, w większości przypadków może oznaczać śmierć pod pazurami Genokrada. Z drugiej jednak strony modele Krwawych Aniołów wyglądają świetnie. Oczywiście jak stoją i się nie ruszają. Można sobie je spokojnie wyobrazić stojące na półce, wśród innych pomalowanych odpowiednio figurek armii Warhammera 40.000.
Nie mogę przyczepić się do dźwięku i klimatu jaki wprowadza. Nie słyszałem żadnej muzyki, co jest dobre, bo na takich wrakach radiowęzły raczej już nie działają. Za to odgłosy Genokradów, Terminatorów, czy wystrzałów są bardzo satysfakcjonujące.
Wydając werdykt mam mieszane uczucia. Z jednej strony mamy tu dość wierną adaptację planszówki. Planszówki, w której mimo wszystko część rzeczy dzieje się w wyobraźni gracza. Z drugiej, nie można się pozbyć wrażenia, że gra nie została skończona. Że można tam jeszcze sporo poprawić. Chociażby animacje i część grafiki. Fani Space Hulka, na pewno po nią sięgną i będą zachwyceni. Inni mogą poczuć się nieswojo. Ja bawiłem się dość dobrze, ale czułem ciągle pewien psychiczny dyskomfort, będący odpowiednikiem kamyka w bucie. Osobiście wolałbym chyba zobaczyć remake Space Crusade, bo ta gra miała większe możliwości, a ten sam klimat, ale Space Hulk też daje w końcu radę. Choć powinni go jak najszybciej przecenić, bo 30 Euro to sporo za dużo. Nawet dla zagorzałych fanów WH40K i planszowego pierwowzoru.