Co musi mieć w sobie gra FPS, żeby zaistnieć między naładowanymi akcją, poważnymi shooterami, których linię fabularną da się skończyć w 4 godziny, a potem siedzi się tylko w multi? To proste. Musi oferować dobrą zabawę, taką jakiej zaznali gracze w latach ’90 zeszłego wieku, zamiast oferować odczuwanie smutku po naciśnięciu przycisku.
Bardzo dobrze zrozumieli to ludzie z polskiego studia Flying Wild Hog, kiedy wzięli się za zrobienie nowej wersji gry Shadow Warrior, która atakowała ekrany monitorów w 1997 roku. Co prawda wiele osób bało się, że takie „odmładzanie” skończy się jak w przypadku Duke Nukem Forever, jednak okazało się, że Latająca Dzika Świnia dobrze odrobiła zadanie domowe.
Po prostu nikt nie starał się zrobić napuszonej super odnowionej wersji starej gry. Nikt nie chciał też wepchnąć starych poziomów w nową szatę graficzną. To co zostało zrobione, to FPS, który umiejętnie adaptuje „staroszkolne” elementy takie jak hordy wrogów, wesołą rozwałkę, sekrety, liniowe poziomy i drzwi zamykane na specjalne klucze.
W nowej wersji Shadow Warrior wcielamy się w niejakiego Lo Wanga. Koleś jest najemnikiem, który wykonuje różne zlecenia za kasę. Tym razem ma kupić pewien bardzo cenny miecz. Okazuje się jednak, że ta transakcja będzie jedną z trudniejszych jakie przyjdzie mu sfinalizować. Oczywiście, że ostrze okaże się nie na sprzedaż. Oczywiście, że siepacze potencjalnego sprzedawcy będą chcieli ubić Lo Wanga. Jednak na domiar złego do tej całej zabawy dołączą się demony. Z Piekła rodem, bo jakżeby inaczej. No i oczywiście nasz bohater wejdzie z jednym z takich demonów w układ.
Dalej jest już coraz radośniej. Lo Wang sterowany przez gracza musi się przebić przez hordy brzydali i dotrzeć do sedna tego bałaganu. Wszystko to w nowoczesnej oprawie, ale jak już wspomniałem ze „staroszkolnym” sznytem.
Pierwszy dotyk starych czasów widzimy w systemie zdrowia. Mamy tu radosne 100 punktów życia, które leci na mordę, kiedy dostajemy po twarzy. Do tego nie da się przycupnąć za murkiem, żeby odetchnąć i patrzyć jak zdrówko rośnie. Jak się dostało po tyłku, trzeba pokręcić się po okolicy, żeby znaleźć apteczkę.
Młodzi gracze mogą z początku czuć się zagubieni, bo to wszystko działa zupełnie inaczej, niż w znanych blockbusterach. Morze wylewających się zewsząd przeciwników, upiorny taniec śmierci podlany różnymi narzędziami zniszczenia. Do tego fakt, że można nosić przy sobie masę żelastwa, a nie tylko dwie pukawki. No i ta katana. Mało jest gier, w których startowa broń biała jest tak dobra, że można przejść całą grę nie używając nic innego. No dobra, może nie całą, bo bossowie wymagają nieco innego podejścia. Ale poza tym…Katana nie jest przesadzonym sprzętem. Jest po prostu w odpowiedni sposób efektywna (i efektowna).
Ale jak ktoś chce, może też używać innych środków wyrazu artystycznego. Pistolety, miotacz ognia, karabiny, kusze, czy nawet różnego rodzaju sztuki magiczne, wszystko to leży w zasięgu rąk gracza. Dodatkowo można to rozwijać, uczyć się nowych „specjalnych ciosów”, które odpala się w tej grze niemal jak kombosy z Mortal Kombat. Na początku może to przytłaczać, ale szybko staje się drugą naturą.
Kolejne ukłony gry w stronę starych dobrych czasów, to ekrany podsumowujące poziom. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak fajnie znów coś takiego zobaczyć. W końcu wiem jak dobrze mi poszło. W końcu wiem, czy czegoś nie przegapiłem po drodze. Oczywiście, że w znakomitej większości przypadków dowiaduję się, że znalazłem tylko 2 na 5 sekretów. Ale to tylko sprawia, że człowiek po raz kolejny odpala poziom, żeby przeczesać wszystko jeszcze dokładniej.
Bo te wszystkie sekrety to jeszcze jeden element, którego w ubiegłym wieku było mnóstwo, a teraz jakby mniej. Co ciekawe sekret te nie kryją jakichś audiologów, czy innych tym podobnych bzdurek, ale jak w rasowych FPSach z dawnych lat, możemy tam znaleźć naprawdę srogie sprzęty, które wspomogą nas w walce z demonami. Tym bardziej chce się ich szukać.
Cała rozgrywka w nowym Shadow Warrior jest niezwykle dynamiczna. Akcja goni akcję. Niewiele rzeczy rozprasza gracza w trakcie tej szaleńczej przejażdżki. Scenek przerywnikowych nie ma zbyt wiele, więc nie czujemy się oderwani od gry. Niemal cały czas jesteśmy w skórze naszego bohatera i oglądamy świat z jego perspektywy. To bardzo pomaga we wczuciu się w cały ten bałagan.
A trzeba też powiedzieć, że strona techniczna jest na naprawdę wysokim poziomie. Graficznie i dźwiękowo jest świetnie. Shadow Warrior stanowi świetną spójną całość, zarówno pod względem technicznym, mechanicznym, jak i klimatycznym. Jeśli dorzucimy do tego fakt, że to powrót do korzeni FPS, to mordka sama się uśmiecha.
Dla mnie Shadow Warrior na PS4 to jedna z lepszych strzelanin w jakie ostatnio grałem. Nie ma patosu Call of Duty, rozmachu Destiny, czy powagi Battlefielda. Ale ma za to nieskrępowaną radość z gry, dystans do siebie i niebywałą lekkość. I właśnie za to ją uwielbiam. I właśnie dlatego polecam ją każdemu. Zwłaszcza, że twórcy coś przebąkiwali, iż jeśli sprzeda się odpowiednio dużo kopii Shadow Warrior, to powalczą o remake Blooda. A takiej okazji nie można przepuścić.