Ocena: 6,5
Plusy:
+ różnorodność zadań
+ dobrze zrealizowane sekwencje strzelanin
+ super moce
+ parodia znanych filmów i gier
+ oprawa audio i voice-acting
Minusy:
- masa błędów natury technicznej
- zła optymalizacja
- humor dla niektórych niezbyt strawny
- oprawa graficzna
Rubaszny humor towarzyszył serii Saints Row od samego początku jej istnienia. Malowanie domów fekaliami, wymachiwanie wielkimi, różowymi narzędziami rozkoszy i topowe gwiazdy filmów XXX – żaden z powyższych elementów nie powinien dziwić nikogo, kto miał do czynienia z którąkolwiek odsłoną produkcji studia Volition. Wraz z czwartą odsłoną, deweloperzy osiągnęli apogeum absurdu, którego strawienie wymagać będzie od graczy jelit ze stali. Problem z interpretacją zamiarów twórców Saints Row IV towarzyszył mi od pierwszego kontaktu z grą i pozostał do chwili obecnej. Po bardziej szczegółowy spis wrażeń odsyłam poniżej.
Z rynsztoka do gwiazd.
Tytułowy gang Świętych dosyć skrupulatnie budował swą drogę na szczyt. Zaczynając jako uliczna łobuzeria, toczyli walkę o dominację nad ulicami fikcyjnych, amerykańskich metropolii. W późniejszym okresie działalności przyszła sława, która zmieniła domorosłych gangsterów w prawdziwych celebrytów, walczących już nie z okolicznymi typami spod ciemnej gwiazdy, a z globalnym terroryzmem. Właśnie podczas jednej z takich misji, główny bohater w dość spektakularny sposób udaremnił nuklearny atak na Waszyngton, stając się kandydatem numer jeden do zajęcia miejsca w Owalnym Gabinecie.
Wszystko układało się pomyślnie… do czasu inwazji kosmitów. Średnio urodziwi przedstawiciele rasy Zin dokonali zmasowanego ataku na Biały Dom i uprowadzili niemal wszystkich członków gangu. Nawet sam prezydent musiał w końcu uznać siłowe argumenty i oddać się w niewolę, którą Ziemianom zgotował Zinyak – przywódca najeźdźców.
Taki fabularny zarys może lekko zdziwić graczy, którzy przywykli do karykaturalnego, a jednak w miarę realnego sposobu postrzegania świata przez bohaterów Saints Row. Tym razem świat gry zostaje wywrócony do góry nogami, absorbując niczym gąbka motywy zarówno z klasycznych filmów, jak i gier wideo. Z jednej strony to dobrze, bowiem serii potrzebny był powiew świeżości, który wyróżni ją z natłoku innych klonów Grand Theft Auto. Z drugiej jednak odnoszę wrażenie, że całość jest zbyt mało spójna i bardziej sili się na rozbawienie gracza, niż zachwycenie go mechanizmami rozgrywki.
Neo wrócił.
Zanim przyjdzie nam objąć jedną z najgorętszych posad na Ziemi, trochę czasu spędzimy w rozbudowanym edytorze postaci. Ogrom możliwych elementów do modyfikacji przytłacza i jest mocnym punktem Saints Row 4. Dziesiątki fryzur, faktur skóry, szerokie spektrum rzeźbienia sylwetki i męskich przyrodzeń. Tak, prawdziwy prezydent musi się przecież chwalić pokaźnych rozmiarów zawartością rozporka. Przyznam szczerze, że najzabawniejszym motywem był wybór głosu dla bohatera. Oprócz kilku wariantów różniących się akcentem, czy też tonem, znalazła się również opcja nazwana po prostu Nolan North. Aż boję się otworzyć lodówkę.
Historia rozkręca się na dobre w momencie, w którym bohater trafia do niewoli. Zamiast w celi z twardą pryczą i stalowymi drzwiami, umysł każdego z członków gangu uwięziony został w komputerowej symulacji znanego z Saints Row The Third miasta Steelport. Oczywistym jest, że symulacja rządzi się własnymi prawami, które z drobną pomocą będzie można nagiąć do własnych potrzeb. Motyw wypisz wymaluj z Matrixa braci (teraz już rodzeństwa) Wachowskich, tylko podany bardziej w sosie a’la Mel Brooks, tudzież David Zucker.
Pierwsze chwile z Saints Row IV nieodparcie skojarzyły mi się z Gears of War, choć realia były zgoła inne. Desant ze śmigłowca, penetracja bazy terrorystów z charakterystycznym widokiem znad prawego barku i nieustający huk karabinów. Początkowe minuty wprowadzają w niuanse sterowania a kulminację prologu stanowi scena, w której bohater wspina się po wystrzelonym pocisku balistycznym i dokonuje jego rozbrojenia w akompaniamencie muzyki Aerosmith. Sekwencje typowo strzelankowe towarzyszą nam także podczas ataku kosmitów na Biały Dom i dopiero po blisko godzinie gra ukazuje swe prawdziwe oblicze – sandboxa z prawdziwego zdarzenia. Z siatką ulic, samochodami i chodnikami pełnymi przechodniów. Najważniejszym zadaniem w początkowej fazie jest wyzwolenie się bohatera z jego własnej alternatywnej rzeczywistości, umiejscowionej w latach 50-tych ubiegłego wieku. To jedna z wielu wariacji przygotowanego przez deweloperów świata gry i zarazem największy atut produkcji, która pierwotnie miała być tylko dodatkiem do trzeciej części. Żeby nie psuć zabawy z odkrywaniem Saints Row IV, napiszę tylko, że wyobraźni pracownikom Volition nie brakowało. Motywy znane z kultowych produkcji kinowych wymieszano całkiem zręcznie, przyprawiając całość elementami znanymi z serii Mass Effect.
Space opera od Bioware po raz kolejny odcisnęła piętno na produkcjach innych studiów. Nie tak dawno pisałem o tym w recenzji Splinter Cell: Blacklist, gdzie Palladyn (samolot) służył za bazę wypadową dla Sama Fishera. Podobnie sytuacja przedstawia się w recenzowanej tu grze. Po udanej ucieczce z niewoli, Prezydent trafia na pokład kosmicznego statku, z pokładu którego planuje dalsze działania. Cel jest prosty – zdestabilizować opracowaną przez kosmitów symulację i uwolnić ludzkość, a zwłaszcza towarzyszy broni. W ten sposób przyjdzie nam spędzić gro czasu zarówno w realnym, opanowanym przez obcych świecie, jak i w iluzorycznym, w którym gracz zyska spektrum nowych możliwości.
Niczym Neo, bohater Saints Row IV szybko posiądzie nadludzkie umiejętności, pozwalające mu naginać wirtualną rzeczywistość – dzięki nim zyska nadludzką siłę, nauczy się latać i biegać niczym Flash Gordon. W ten sposób znany z poprzednich odsłon środek transportu, czyli samochody, szybko zepchnięty zostaje na dalszy plan. Prezydent szybciej przemieszcza się pieszo, a jeden sus potrafi przenieść go na dach średnio wysokiego budynku. Nadmiar superbohaterskich hormonów sprawia, że wrogowie nie stanowią w zasadzie żadnego zagrożenia, umierając w ilościach iście hurtowych. Oprócz silnych pięści, do walki wykorzystamy broń palną, zarówno klasyczną, jak i dziwactwa pokroju Dubstep Guna, rażącego wrogów potężnymi beatami.
Sama rozgrywka w dość udany sposób zrywa z trapiącą gatunek schematycznością. Misje są zróżnicowane i rzadko kiedy przyjdzie graczom się nudzić. Dodatkowym atutem jest zabawa rozmaitymi konwencjami, na czym zyskują przede wszystkim lokacje. Jak na grę z otwartym światem, Saints Row IV skrywa w sobie masę urozmaiceń, które skutecznie przyciągają do najnowszej produkcji Volition.
Technologia z lamusa
Mimo wspomnianych w poprzednim akapicie atutów, nie mogę przejść obojętnie nad elementami, które nie do końca zagrały. Przede wszystkim o pomstę do nieba woła leciwy już silnik graficzny, stworzony z myślą o pierwszej odsłonie serii. Już w 2006 roku Saints Row wyglądał tylko przyzwoicie, nie tylko ze względu na niedostatki technologii, lecz także przez średnio udane projekty lokacji i bohaterów. Każda kolejna odsłona robiła coraz mniejsze wrażenie i chyba tylko Crackdown prezentuje się gorzej w gatunku sandboxów.
W Saints Row IV autorzy nie ułatwili sobie zadania, zasypując ekran masą efektów rodem z klasycznych filmów sci-fi. Wszechobecne oświetlenie, wybuchy i masa ruchomych obiektów zadławiły silnik graficzny doszczętnie. Większa zadyma momentalnie wywołuje opóźnienia w sterowaniu i spadek ilości wyświetlanych klatek animacji. Dodatkowo drażni efekt rozrywania ekranu, który widoczny jest zwłaszcza w trakcie szybkiego przemieszczania się. Zastosowany do wsparcia fizyki silnik Havok sprawdza się nawet dobrze, dopóki nie zasiądziemy za kierownicą któregokolwiek z samochodów. Model jazdy jest fatalny i lepiej (oraz szybciej) przemieszczać się za pomocą świeżo nabytych supermocy. Największe zastrzeżenia mam jednak do błędów wynikających z niechlujstwa programistów. Już w trakcie pierwszej misji dane nam będzie obserwować towarzyszących nam kompanów. Jeden z nich wypatruje w oddali wrogów, chowa się za kolumną, po czym, znika i pojawia się kilkanaście metrów dalej. Na naszych oczach. Sytuacja ta powtarzała się kilkukrotnie w przeciągu pierwszego kwadransa gry. Równie mocno kuleje detekcja kolizji. Słyszałem, iż autorzy tłumaczą to niedoskonałością komputerowej symulacji świata, w której znalazł się gracz – dziwne, bo sytuacje te trafiają się także w trakcie prologu, przed inwazją rasy Zin. Powalony na stalową podłogę terrorysta nurkuje w niej po uszy. Takich smaczków jest dużo więcej i mocno potrafią irytować. Zwłaszcza wobec tak marnego usprawiedliwiania własnych słabości przez deweloperów.
Warstwę techniczną ratuje oprawa audio. Sporo rozgłośni radiowych emitujących różnorodne, licencjonowane kawałki (także w trakcie podróży pieszych), świetnie dobrani aktorzy (z miłą niespodzianką dla fanów Mass Effect) i doskonale oddane odgłosy miasta będącego polem walki. Dialogi potrafią rozbawić, o ile gracz wykaże się w miarę dobrą znajomością języka angielskiego, by wyłapać rozmaite smaczki, których Saints Row IV jest pełen.
Smaczki niekoniecznie strawne.
Parodiować można w różnoraki sposób. Subtelne, znane choćby z GTA nawiązania do popkultury stanowią wzór do naśladowania. Można także dokonać świetnego pastiszu, co udowodnili twórcy Far Cry 3: Blood Dragon, bezlitośnie nabijając się z lat 80-tych ubiegłego wieku. W Saints Row IV zabrakło iskry. Niektóre żarty zalatują rynsztokiem, a roznegliżowani bohaterowie mogą wywołać burzę hormonów chyba tylko u gimnazjalistów. Tani dowcip wylewa się z ekranu na potęgę, a luzackie pozy i zachowania zaczęły mnie irytować stosunkowo szybko. Wiem, że takie narzekania nie każdemu muszą odpowiadać, ale są to moje subiektywne odczucia z obcowania z tą grą. Na początku wspominałem również o swoistym braku spójności, którą cechuje się produkcja Volition. Zamiast wciągającej fabuły, gracz atakowany jest serią niekończących się gagów, które szybko stają się męczące.
Werdykt może być tylko jeden. W obliczu zbliżającej się premiery GTA V, inwestycja w Saints Row IV może być niezwykle ryzykowna. Fanów poprzednich odsłon przekonywać raczej nie muszę, bo wiedzą, czego się spodziewać i moje utyskiwania ich nie zniechęcą. Pod względem mechanizmów, recenzowany tytuł nie ma najmniejszych szans w konfrontacji z molochem od Rockstar North. W kwestii jakości technicznej przepaść wydaje się chyba jeszcze większa, choć poczekam do premiery, by zweryfikować wszechobecne materiały promocyjne ze stanem faktycznym. Najbardziej istotny aspekt gry studia Volition, czyli wszechobecny humor i parodiowanie wszystkiego naokoło, jest kwestią dyskusyjną. Jednym podejdzie, innych odepchnie. Ja zaliczam się niestety do tej drugiej grupy. Niemniej grę ocenić postaram się uczciwie, choć z racji osobistych uprzedzeń, może to być zadanie trudne. Sama rozgrywka może sprawić sporo radości – fajnie się strzela, korzystanie z nadludzkich mocy wywołuje uśmiech na twarzy (choć zarówno Prototype, jak i InFamous wykorzystują ten motyw znacznie lepiej), a przy okazji można posłuchać świetnej muzyki i cieszyć się różnorodnością zadań, zarówno solo, jak i w kooperacji. Wszystko psuje totalnie niegrywany model jazdy i rażące wpadki techniczne. Pół roku temu dałbym może i siódemkę, ale dziś postawię już tylko sześć i pół. Dlaczego? Michael, Trevor i Franklin znają odpowiedź na to pytanie.