Procesor: AMD Phenom II X4 955 3,2 GHz
RAM: 5GB
GPU: AMD Radeon HD 6850 X2 1GB
OS: Windows 7 x64
Monitor: HP 2509m
Gra działała bardzo płynnie, bez zacięć, nawet gdy na ekranie działo się sporo.
Władcy Tytanów mieli przywrócić blask serii Risen. Piracka dwójka, nie za bardzo przypadła do gustu graczom, więc Piranha Bytes zapowiedziała sporo zmian i ogólną poprawę gry. Czy im to wyszło? Spróbuję odpowiedzieć na to pytanie.
Zanim dostałem do rąk egzemplarz recenzencki gry, miałem okazję pobawić się w wersję preview, która zawierała fragment gry nieco „oddalony” od początku. Wszystko wyglądało całkiem zgrabnie, choć miałem kilka zastrzeżeń. Po kilkunastu godzinach spędzonych z pełną wersją gry, stwierdzam, że musiałem być chyba mocno otumaniony, kiedy grałem w tę wczesną wersję, albo została bardzo dobrze skrojona, niczym zwiastun Prometeusza.
Z naszym pirackim alter-ego łączymy się w momencie, gdy wraz z Patty płynie na Wyspę Krabów w poszukiwaniu wielkiego skarbu. Niestety poszukiwania idą nie do końca tak, jakby nasi bohaterowie chcieli i kończymy jako osobnik bez duszy. Nie oznacza to jakiegoś zwyrodnialca, ale dosłownie nasza dusza zostaje wyssana z ciała i uwięziona gdzieś w innym świecie. Nasz bohater będzie musiał ją odzyskać, bo inaczej stanie się demonem i marionetką w rękach bardzo nieprzyjemnych stworów z otchłani piekieł.
Oczywiście zdobywanie własnej duszy to za mało jak na fabułę tego pirackiego cRPG. Bardzo szybko pojawia się też kolejny wątek jakim jest stawienie czoła flocie duchów, prowadzonej przez dawno zmarłego kapitana. Oczywiście nikt nie każe nam brać tego zagrożenia na siebie w pojedynkę. Musimy namówić do współpracy piracką brać i zebrać flotę. Strasznie mi to zapachniało Mass Effectem.
Fabuła w najbardziej ogólnym zarysie jest więc całkiem prosta. Całość robi się skomplikowana trochę głębiej.
Przyznam, że nie wiem od czego teraz zacząć. Risen 3 wrzuca nas w znany już z poprzedniej części świat piratów. Spotkamy starych znajomych z dwójki, odwiedzimy znajome miejsca, niektóre tak bardzo znajome, że chyba wykorzystano grafiki z poprzedniej odsłony. Generalnie można poczuć się jak w domu w niemal każdym aspekcie rozgrywki.
Rozwój postaci nadal opiera się na podnoszeniu cech za punkty Glory, które zdobywamy za wykonywanie zadań i uśmiercanie przeciwników. Do tego mamy umiejętności, których możemy się uczyć za pieniądze u napotkanych postaci niezależnych. Oczywiście, aby kupić upragnioną umiejętność, nie wystarczy zasobny trzos. Trzeba mieć także odpowiednio wysokie cechy, które odpowiadają za ten skill.
Tu w zasadzie kończy się to co mogę napisać dobrego o Risen 3. Dalej będzie tylko gorzej.
Na początku wrócę do fabuły. O ile napisałem, że na tym najwyższym poziomie ogólności mamy do czynienia z dość sztampową historią, to kiedy zagłębimy się bardziej i zaczniemy wykonywać poszczególne zadania, czy to z głównej linii fabularnej, czy to poboczne, dopadnie nas jeden z grzechów tej gry. Potworna nuda. Nigdy w życiu tak bardzo nie wynudziłem się podczas gry w cRPG. Nigdy jeszcze tak mało nie obchodziło mnie co będzie dalej. Zadania w Risen 3, to masa nudnego biegania, poprzetykanego koszmarną walką i użeraniem się z półgłówkami, którzy są naszymi kompanami. Ileż razy kląłem, bo mój towarzysz gdzieś się zablokował i nie szedł za mną. Wizyta na Isle of Thieves nieomal nie zakończyła przedwcześnie mojej przygody z grą, bo tam nagromadzenie idiotyzmów ze strony SI przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Mógłbym jeszcze zrozumieć, że mój kompan nie teleportuje się ze mną, gdy użyję w środku dżungli opcji szybkiej podróży (choć co by mu szkodziło). Jednak moment, gdy skrypty gry skutecznie zablokowały go w obozie goblinów, przelał czarę goryczy. Oczywiście da się odzyskać „zagubionego” w ten sposób kompana, wracając na łódź, ale czy naprawdę nie można tego było zrobić lepiej?
Do tego dokładamy koszmarne dialogi. Nie chodzi już nawet o samą jakość „literacką” tego co zostało napisane. Mam wrażenie, że starano się zrobić klimat kilkoma pirackimi odzywkami i masą przekleństw. Najbardziej razi sztuczność głosów. Sztywno, drętwo, bez jakichkolwiek emocji. Chociaż nie. Słychać tam emocje. Emocje w stylu „No dobra, jeszcze dwie strony i mogę w końcu iść na browar”, albo „Ja pierniczę, mój agent dostanie ochrzan za wrobienie mnie w to bagno…”. Połączenie animacji w custcenkach i „voice actingu” przywodzi na myśl grę aktorską w filmie The Room.
Ostatnim chyba gwoździem do trumny jest walka. Miała być zmieniona, lepsza, płynniejsza i milsza dla graczy. Jest jednak koszmarem.
Po pierwsze kamera. Obraca się jak chce i gdzie chce, dzięki czemu częściej walczymy o pole widzenia, niż o życie. Choć w tym przypadku to jedno i to samo. Po drugie brak celowania. Nie można się „zalokować” na celu, przez co wiele razy będziemy machać kordelasem zupełnie w innym kierunku, niż stoi nasz wróg. Kamera też nie pomaga, bo po odskoku potrafi nie wrócić na swoje miejsce i przyjmujemy pozycję plecami do wroga. Po trzecie animacje ataku. Wrogowie mają z reguły bardzo szybkie i proste animacje ataku. Nawet ich potężne ciosy są wyprowadzane bez zbytniego przeciągania. Za to nasz bohater…To zupełnie inna bajka. Najprostszy atak potrafi u niego trwać ze dwie trzy sekundy. Co więcej, póki trwa animacja jednego ataku, nie można zrobić nic innego. Zapomnij o bloku, czy odskoku. Wrogowie są zwykle w stanie zaatakować dwa razy, w trakcie kiedy nasz heros, zbiera się do jednego szybkiego cięcia. Do tego nigdy nie wiadomo, czy nasz cios trafi. Czasem, gra potrafi teleportować nas w trakcie wyprowadzania uderzenia i dopadamy wroga oddalonego o całkiem spory kawałek. A czasem ten sam atak nie sięga gościa, który stoi nam przed nosem. Na szczęście nasi towarzysze są zwykle całkiem bitni, dlatego w wielu przypadkach moja walka polegała na ciągłych odskokach, a mój wspólnik wykańczał wrogów po jednym. To ma być usprawniony system walki? To raczej wielka pomyłka.
Zapomniałbym o jeszcze jednej sprawie. Oprawa wizualna. Muszę powiedzieć, że jest ładnie. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Kolorowa dżungla, tętniące życiem wody przybrzeżne. Można się zachwycić. Niestety chwilę później dostajemy w twarz przenikającymi przez otoczenie potworami. Nawet nasz heros potrafi zapaść się w jakiś kamień, o zablokowaniu się w jakiejś dziwnej szczelinie nie wspominając.
Risen 3 jest wydawany u nas z polskimi napisami. Niestety nie wiem jak wypada polonizacja, ponieważ wersja recenzencka, którą dostałem była pod tym kątem popsuta. Ustawienie polskiego języka sprawiało iż nie dało się przejść pierwszego dialogu w grze, w którym gracz musiał wybrać jakąś odpowiedź. Pojawiał się on w okolicach 15-20 minuty gry. Musiałem grać zatem po angielsku. Normalnie pewnie bym za to dał potężny minus, ale patrząc na to chłodnym okiem, wydaje mi się, że gra starała się mnie ocalić przed samą sobą.
W pierwszych wrażeniach, napisałem, że Risen 3: Władcy Tytanów jawi się jako średniak. Jednak dziś po spędzeniu czasu z pełną wersją stwierdzam, że nazwanie tej gry średniakiem to potężna przesada. Ta gra bardzo by chciała zostać średniakiem, jednak jest po prostu słaba. Mógłbym niby teraz ocenić ją na biało, czyli neutralnie, zrzucając na Was decyzję, czy Wam się spodoba, czy nie, ale nie zrobię tego. Bo według mnie na Risen 3: Władcy Tytanów po prostu szkoda czasu. Lepiej obejrzeć The Room. Nawet dwa razy pod rząd.