Ocena: 8,0
Plusy:
+ śmiercionośny balet z kataną w dłoni
+ bardzo dobra strona techniczna
+ niezbyt mądra, ale wciągająca fabuła
+ przystępna dla mniej wytrawnych graczy
Minusy:
- zniknęło trochę dodatkowego ekwipunku
- zbyt łatwa dla fanów poprzednich dwóch odsłon
- trochę zbyt ugrzeczniona
Slasher. Groźnie brzmiące słowo, którym ochrzczony został gatunek zapoczątkowany swego czasu przez Sword of the Berserk: Gut’s Rage z Dreamcasta. Idea przeniesienia klasycznych automatowych bijatyk w trzeci wymiar trafiła na podatny grunt i zaowocowała dwoma japońskimi tytułami, których kolejne odsłony bawią miłośników siekania na plasterki po dziś dzień. Pierwszym z nich jest Devil May Cry, drugim natomiast Ninja Gaiden, którego to trzecia odsłona niedawno zadebiutowała na rynku. Zapraszam zatem do lektury recenzji.
Aż poleje się krew
Ryu Hayabusa to zamaskowany zabójca, który od swego renesansowego kolegi po fachu – Ezio Auditore da Firenze, różni się subtelnością w wykonywaniu egzekucji. A w zasadzie to jej brakiem. Trochę kłóci się to z wizerunkiem wojowników ninja, działających w ukryciu i w ciszy eliminujących niczego nie spodziewających się nieszczęśników. Ryu jest ulepiony z innej gliny. Debiutował blisko ćwierć wieku temu w automatowej bijatyce, w której to poruszał się w prawo i kosił zastępy niegodziwców. Gra, nosząca tytuł Ninja Gaiden (w Europie znana lepiej jako Shadow Warriors), charakteryzowała się bardzo wysokim poziomem trudności. Między innymi z tego powodu produkcja Tecmo znalazła się w cieniu gier sygnowanych żółto-niebieskim logiem Capcom. Punisher, Cadillac & Dinosaurs i przede wszystkim Final Fight pokazały, jak powinien prezentować się topowy przedstawiciel gatunku beat’em up. Hayabusa pozostał zatem w uśpieniu i czekał cierpliwie na lepsze czasy. Te nadeszły wraz z premierą pierwszego Xboxa. Amerykańska konsola pozostała niewzruszona urokiem Capcomu, który odświeżył skostniały gatunek za sprawą Devil May Cry. Białowłosy Dante na dobre zagościł w czytnikach PlayStation 2 i to właśnie tam oddał się rozkosznej eksterminacji demonów. Na konsoli Microsoftu teren wciąż był dziewiczy i Tecmo idealnie wykorzystało ten fakt, wydając Ninja Gaiden. Ubrany w trójwymiarowe fatałaszki Ryu Hayabusa pokazał, jak powinien wyglądać śmiercionośny balet z mieczem w dłoni. Wyżyłowany do granic absurdu poziom trudności odseparował prawdziwych wojowników od wioskowych zabijaków, a stojący na czele projektu Tomonobu Itagaki zyskał olbrzymi szacunek wśród graczy. Tytuł doczekał się dwóch wznowień. Ninja Gaiden Black był rozszerzoną wersją pierwowzoru, natomiast Ninja Gaiden Sigma to odświeżona w high definition konwersja na PlayStation 3.
Tymczasem rok 2008 przyniósł posiadaczom X360 pełnoprawną kontynuację. Ninja Gaiden II podążał ścieżką wydeptaną przez swego poprzednika, choć zauważalny był lekko obniżony poziom trudności. Mimo tego gra w dalszym ciągu wymagała ponadprzeciętnych zdolności manualnych, a swe nieliczne braki nadrabiała poziomem brutalności. Hayabusa nie patyczkował się z wrogiem. Litry krwi zalewały podłogi, ściany i sufity, a pole walki pełne było poodcinanych kończyn i głów. Nawet Kratos mógłby czuć się zawstydzony. Doskonałe oceny w branżowych mediach przyczyniły się do świetnej sprzedaży, jednak nie uchroniły Itagakiego przed zwolnieniem z Tecmo. Zamiłowanie do mocnych trunków i pozwy w związku z molestowaniem stażystek zrobiły swoje. Osierocone Team Ninja przygotowało Ninja Gaiden Sigma 2, które wydane zostało na platformę sygnowaną logiem Sony. Nie obyło się przy tym bez kontrowersji. Znacznie poprawiona oprawa graficzna nie usprawiedliwiała braku obecnego wcześniej odcinania kończyn i zastąpienia wiader wylewanej posoki fioletową mgiełką, która ulatniała się w powietrzu. Brak Itagakiego znacznie ugrzecznił pozostałych pracowników Tecmo, zatem obawy o jakość kolejnej odsłony były jak najbardziej uzasadnione. Jak zatem prezentuje się Ninja Gaiden 3? Odpowiedzi udzielę trochę później.
Wschód spotyka zachód
Na przestrzeni ostatnich kilku lat, gatunek slasherów uległ sporej ewolucji. Duża w tym zasługa serii God of War, której system walki kopiowany jest po dziś dzień. Wyliczone co do ułamka sekundy kombinacje ataków zastąpione zostały sekwencjami QTE, wrogowie stali się mniej wymagający, natomiast widowiskowość starć zyskała na epickości. Efekty zmian widzieliśmy już w Devil May Cry IV, który czerpał garściami z zachodniego podejścia do tematu. Piąta odsłona przygód Dantego powstaje w brytyjskim studiu Ninja Theory, zaś ostatnia Castlevania wyszła spod dłuta hiszpańskiego Mercury Steam. Nawet do bólu japoński Ninja Blade od From Software nie krył inspiracji krucjatą Kratosa. To właśnie ostatni z wymienionych tytułów wydaje się najbliższy trzeciej części Ninja Gaiden. Sekwencje Quick Time Event mamy serwowane z zaskakująco sporą częstotliwością, nie brakuje także potyczek z gigantycznymi bossami. Ryu Hayabusa potrafi teraz wspinać się po pionowych ścianach i docenia stosowanie elementu zaskoczenia. Warto zwrócić też uwagę na fakt, że siekanie na kawałki zastąpił klasycznym przebijaniem wnętrzności oponentów, chociaż w dalszym ciągu nie obca mu kąpiel we krwi. Sporo ma też do powiedzenia, choć w poprzednich odsłonach był typem milczka. Oto Hayabusa na miarę naszych czasów – bardziej przystępny i wybaczający więcej błędów, preferujący widowiskowość ponad brutalnością, a także posiadający ludzką twarz. Aż dziw bierze, że na liście płac wciąż figurują japońskie nazwiska.
Metal Gear Gaiden
Kilka miesięcy temu recenzowałem odświeżoną kolekcję Metal Gear Solid i nie ukrywałem swojego zachwytu otoczką fabularną zbioru dzieł Hideo Kojimy. Ninja Gaiden 3 uderza w podobny deseń, ocierając się miejscami o plagiat. Utrzymana w podobnym, pompatycznym tonie muzyka, sporo wstawek animowanych i dialogów pomiędzy bohaterami. Nie zabrakło także ckliwych wątków uczuciowych i dogłębnego przedstawienia fabuły, tak bardzo ignorowanej w poprzednich odsłonach serii. Oto krótkie streszczenie wydarzeń. Terroryści opanowują Londyn i jedynym ich żądaniem jest Ryu Hayabusa. Przedstawiciele japońskich służb wywiadowczych wysyłają zamaskowanego bohatera do stolicy Anglii, by rozprawił się z zagrożeniem i zorientował w sytuacji. Ninja spotyka na swojej drodze zamaskowanego osobnika, który rzuca na niego starożytną słowiańską (??) klątwę. Ręka Hayabusy, z której zginęły setki, jeśli nie tysiące istnień, zaczyna gnić. Żeby nie było zbyt różowo, na horyzoncie pojawia się nowe zagrożenie – Władcy Alchemii (brzmi to trochę głupio, ale innego tłumaczenia na Lords Of Alchemy nie potrafię w tej chwili znaleźć). Informują oni, że za siedem dni nastąpi koniec świata, jaki aktualnie znamy.
Od tego momentu karuzela wydarzeń rozkręca się na dobre, a Ryu rzucany jest po całym niemal świecie, aby znaleźć rozwiązanie patowej sytuacji. Oprócz największego ośrodka polskiej emigracji, przyjdzie mu też zwiedzić tereny pustynne, Antarktydę, lasy równikowe, rodzinną wioskę Hayabusy i całą masę innych lokacji. Zróżnicowanie miejscówek robi wrażenie i nie sposób narzekać na monotonię. Fabuła rozkręca się na dobre i w pewnym momencie ciężko stwierdzić, kto jest po naszej stronie, a od kogo powinniśmy spodziewać się noża wbitego w plecy. Choć reprezentowany przez Ninja Gaiden 3 gatunek nie wymaga fabularnych zawirowań, miło jest zobaczyć, że jednak można dać chwilę relaksu spoconym palcom. Zręcznie zrealizowane przerywniki filmowe potrafią nacieszyć oczy, podobnie jak efektowne sekwencje lotów, ucieczek i walk z bossami. Widać, że kwestia widowiskowości nie została przez twórców potraktowana po macoszemu. Gra wygląda bardzo dobrze. Ostre tekstury, szczegółowe modele postaci i elementów otoczenia. Wszystko porusza się płynnie, co przy sporej liczbie dodatkowych efektów graficznych, musi budzić szacunek. Unoszący się w powietrzu piasek, gęsta jak kisiel mgła na londyńskich ulicach, intensywne śnieżyce. Jest na co patrzeć, szczególnie w porównaniu do poprzedniej odsłony, która już cztery lata temu nie wyglądała jakoś wyjątkowo pięknie. Strona audio także uległa znacznej poprawie. O muzyce wspomniałem kilka zdań wcześniej i mogę tylko dodać, że jest naprawdę bardzo dobra. Szczególnie utwór towarzyszący ekranowi tytułowemu. Bardziej filmowa konwencja oznacza także znacznie więcej dialogów. Aktorzy dobrani zostali bez zarzutu, a dodatkowym atutem jest możliwość przełączenia w menu głosów na oryginalne, czyli japońskie. Warto skorzystać z tej możliwości i pozostawić jedynie angielskie podpisy, choć krzywdzące byłoby stwierdzenie, że jest to jedyna słuszna opcja.
I’m easy like Sunday morning
W tym miejscu dochodzimy do sedna owej recenzji. Wiadomo było od dawna, że to właśnie Itagaki odpowiedzialny był za sukces poprzedników, a poboczne edycje, robione bez jego udziału, zawsze prezentowały się słabiej od głównych części serii. Ninja Gaiden 3 jest pierwszą, pełnoprawną odsłoną, za którą odpowiada już ktoś inny i to widać. Przede wszystkim jest dużo łatwiej. Wpływają na to dwa czynniki. Pierwszy to wyraźnie słabsza agresja panująca wśród adwersarzy, którzy są jakby słabiej zmotywowani do swej pracy. Być może cięcia budżetowe najbardziej dosięgły ich uposażenia, bo architekci lokacji wywiązali się ze swojej pracy bez zarzutu. Pamiętam doskonale, jak zdesperowani potrafili być rywale przed czterema laty. Pozbawiony wszystkich kończyn wróg potrafił desperacko dopełzać do Hayabusy, rzucić mu się do gardła i eksplodować, zabierając ponad połowę energii. Teraz już nie uświadczymy takich atrakcji, chociażby dlatego, że z rzadka będziemy mieli okazję do okaleczania przeciwników. W dzisiejszych czasach umierają już tylko w wyniku wykrwawienia, lub ewentualnie na skutek większej eksplozji. Drugim czynnikiem, który ma wpływ na obniżenie poziomu trudności, jest praca kamery. Ciężko jednak uznać to za wadę, bo w końcu seria doczekała się kamerzysty na miarę konkurencji. Akcja pokazywana jest zawsze z najlepszej perspektywy i trudno zgubić postać z pola widzenia. Za pomocą jednego przycisku na padzie możemy szybko zlokalizować ścieżkę, którą musimy się udać. W Ninja Gaiden II nawet najniższy poziom trudności potrafił przyprawić o ból zębów. Tym razem jest zdecydowanie łatwiej. Czy to źle? W mojej subiektywnej opinii nie. Żeby nie być gołosłownym, postanowiłem jeszcze raz zaliczyć poprzedniczkę i śmiało mogę stwierdzić, że znacznie przyjemniej bawiłem się przy recenzowanej właśnie odsłonie. Od gier wymagam przede wszystkim relaksu, jaki mogą mi zapewnić, a nie tony frustracji i wiązanek bluzgów, lecących z moich ust. Takie porównanie uświadomiło mi także, jak spory skok jakościowy zaliczyła produkcja Team Ninja. Czego zatem zabrakło do ideału? Z niewiadomych powodów gra została dotkliwie okaleczona z elementów, które stanowiły o sile serii. Kryzys ekonomiczny sprawił, że dziadek Muramasa zwinął swój biznes i nie uświadczymy już na swojej drodze jego pomocnych sklepików. Zapomnieć zatem możemy o zakupie ziółek, grzybków i korzeni odnawiających energię. Ta regeneruje się samoczynnie przy punktach zapisu, lub po użyciu magii Ninpo, której zasób zaklęć zredukowany został do jednego – ognistego smoka, konsumującego znajdujących się na jego drodze delikwentów. Jedna jest także broń biała, może nie dosłownie, bo w przeklętą dłoń Ryu trafi kilka mieczy, ale musimy zapomnieć o kosach, pałkach, ostrzach na łańcuchach i innych narzędziach mordu, jakimi dane nam było kiedyś się bawić. To już spory minus, który każe obniżyć mi końcową ocenę. Ninja Gaiden 3 prowadzi nas za rączkę od początku do samego końca, poziomy są liniowe i w zasadzie nie ma czego zwiedzać, bo także skrzynki ze sprzętem są już tylko melodią przeszłości.
Damn you IGN!
Te słowa z pewnością cisnęły się na usta wszystkim pracownikom Tecmo, którzy zapoznali się z recenzją swojej produkcji na znanym portalu. Trójka, w dziesięciopunktowej skali, to ocena miażdżąca. I absolutnie absurdalna. Nie wiem, jakimi kryteriami kierował się autor recenzji, ale jego argumenty nie poparte są żadnymi konkretami. Mitch Dyer wyrządził grze kolosalną krzywdę, bo jego wypociny podchwyciły inne serwisy, które patrzyły na produkcję Team Ninja przez pryzmat recenzji niesfornego Kanadyjczyka. W takich chwilach przestaję dziwić się twórcom South Park, że wyśmiewają swoich sąsiadów z północy. Jeśli recenzent ten jest ortodoksyjnym fanem poprzednich części Ninja Gaiden, to ma prawo czuć się rozczarowany poziomem trudności. Ale pisanie, że grafika jest słaba, kamera źle pracuje, walki są nudne a fabuła jest głupia to spore przegięcie, jeśli wcześniej te aspekty niezmiernie się autorowi podobały. W swojej recenzji zrobiłem wszystko, by przedstawić wam nowe przygody Ryu Hayabusy w jak najbardziej uczciwym świetle. Zatem krótko. Jeśli śnią się Wam dekapitacje wrogów i powtarzane do skutku sekwencje walk, możecie czuć się rozczarowani. Jeśli jednak preferujecie gry w stylu Castlevania: Lords of Shadow, lub trylogię God of War, to Ninja Gaiden 3 powinien Was zainteresować. To nowoczesna, przemyślana produkcja, która brutalnie potraktowana została przez kilka branżowych serwisów. Całkowicie niesłusznie. Zapewnia wiele godzin widowiskowej zabawy na bardzo wysokim poziomie, oferuje także kilka wyzwań w trybie online, choć produkcja Tecmo ma w tej chwili jakieś czasowe problemy z polskim Xbox Live. Jest to także pierwszy pełnoprawny multiplatformowy Ninja Gaiden, ponieważ zawitał na obie, najmocniejsze w tej chwili konsole. Dla mnie to mocna ósemka i niezależnie od negatywnego hype’u, zdania nie mam zamiaru zmieniać.