Ocena: 5,0
Plusy:
+ walki z bossami
+ ciekawy bohater
+ fabuła
+ system walki...
Minusy:
- … który ogranicza nas do używania miecza
- niewykorzystany potencjał
- wieje nudą na kilometr
- patent z rozpadaniem się Bryce'a okazał się zbyt męczący
Jeszcze nie tak dawno japońscy deweloperzy byli uznawani za mistrzów w tematyce gier konsolowych. Mimo wielu nietypowych pomysłów, potworków przypominających kupę, czy też roznegliżowanych dziewczynek z dużymi piersiami, gracze i tak kochali ich produkcje, i nie raz potrafili wydać na nie sporą sumę pieniędzy. Niestety, w dzisiejszych czasach ich pozycja na rynku „grrrowym” strasznie podupadła i nasi dawni guru nie sprzedają tylu kopii co kiedyś. Można wywnioskować, iż spece z Kraju Kwitnącej Wiśni po prostu się wypalili, a rosnąca wciąż konkurencja wcale im nie pomaga wrócić na scenę, gdzie grali niegdyś główne role. Zapewne z tego powodu, ktoś doszedł do wniosku, iż warto spróbować połączyć wschodnią koncepcje z zachodnim wykonaniem. W taki oto sposób powstał NeverDead.
Wspomniany tytuł jest dziełem dwóch ojców. Jednym z nich jest Shinta Nojiri – wieloletni współpracownik Hideo Kojimy, który napisał scenariusz, zaś drugim jest angielskie studio Rebellion, mające na koncie takie tytuły jak: Aliens Vs Predator, Rouge Trooper i Sniper Elite. Dzięki tej współpracy został powołany do życia Bryce Boltzman, którego na pewno nie raz widzieliście w materiałach promocyjnych, gdzie rozmieniał się na drobne. To właśnie on jest gwiazdą dzisiejszej recenzji.
Kim zatem jest nasz protagonista, którym kierujemy w grze? Bryce to nieśmiertelny łowca demonów, który przez ponad 500 lat walczy z demonicznymi pomiotami. Dawno temu robił to z dość osobistych mu powodów, ale w momencie gdy go poznajemy jest niczym cień wojownika, którym niegdyś był. Teraz pracuje dla agencji rządowej specjalizującej się w eliminacji przeróżnych kreatur, chodzących po ziemskim padole. Boltzman z początku wydaje się być oschły, cyniczny i niczym nie wzruszony. W końcu śmierci się nie boi, zaś jedyne co go interesuje to pieniądze za wykonaną robotę. Dopiero wraz z postępami w grze będzie nam dane poznać go nieco bliżej, dzięki retrospekcją z czasów, gdy honor był dla niego ważniejszy niż sytuacja ekonomiczna. Mimo wszystko da się lubić i tutaj należy pochwalić Nojiri’ego za stworzenie tak barwnej postaci. Tym bardziej, że wyróżnia się spośród wielu bohaterów gier akcji, nie tylko ze względu na swój niekończący się żywot, a za możliwość rozpadania się na kilka kawałków.
Ten aspekt jest jednym z kluczowych elementów rozgrywki w NeverDead. Bryce po otrzymaniu kilku ataków, bądź na przykład wybuchu beczki przy której stał, rozpada się na kilka części, zaś my wtedy kierujemy jego głową. Tak moim mili. W omawianym tytule nie raz przyjdzie wam poruszać się zaledwie tym fragmentem ciała naszego bohatera, aby móc ponownie poskładać się do przysłowiowej kupy. Nie trzeba się martwić o prawa fizyki, w końcu to gra stworzona przez Japończyka, więc nie o realizm tu chodzi. Podczas kontrolowania głowy protagonisty możemy przeturlać się nią do ręki, która natychmiast się przyczepi i będzie dalej z nami wędrować, aż do momentu skompletowania reszty ciała. Oczywiście to nie jedyny sposób w jakim możemy wykorzystać głowę Boltzmana. W danym momencie przyjdzie wam nią skakać, wybuchać a nawet nakręcając się jak Sonic w celu szybkiego przemieszczenia się po danej lokacji. Musicie przyznać, że to dość oryginalny pomysł nieprawdaż? Czegoś takiego nie uświadczycie w innych produkcjach. To po prostu trzeba przeżyć samemu i własnoręcznie poprowadzić łeb bohatera.
Rozwiązanie to, miało być koniem napędowym NeverDead, a w rzeczywistości okazało się jego największą bolączką. Z początku samo rozpadanie się na kawałki jest ciekawe i świeże, ale z czasem okazuje się, iż to jedynie kula u nogi i dość szybko zaczyna nas irytować. Po prostu w sytuacjach, gdy na ekranie robi się gorąco, a plansza wypełnia się sporo ilością przeciwników, wolałbym aby bohater nie rozklejał się na kilka części, gdyż to spowalnia tempo akcji i zmusza mnie do szukania reszty ciała. Dodatkowo, tylko w tym momencie Bryce może zginąć, gdy jego głowa zostanie wchłonięta przez jednego z oponentów. Jeżeli spóźnimy się z wciśnięciem przycisku na padzie, to przywita nas napis „Game Over”.
Zostawmy już „czachę” Boltzmana w spokoju i przejdźmy do głównego rdzenia całej rozgrywki, która skupia się na strzelaniu i ćwiartowaniu potworów. Nasz łowca demonów posługuje się nie tylko bronią palną ale i mieczem, dzięki któremu można siać duże spustoszenie i nie mówię tutaj o masakrowaniu przeciwników. W NeverDead spora część otoczenia może ulec zniszczeniu i aby tego dokonać, wystarczy kilka razy machnąć orężem, żeby po chwili dany filar rozpadł się na kawałki. Nie zawsze taki zabieg będzie miał sens, ale gdy dobrze rozplanujemy swoje ataki to możemy na przykład spowodować, że gruz spadnie na potworka i wyeliminuje go z zabawy. Samo wyprowadzanie ciosów zostało zaprojektowane naprawdę ciekawie, gdyż nie wciskamy tutaj kilku przycisków, aby wykonać combo. Zatem czym tu się zachwycać? Gdy przytrzymamy lewy spust pada, nasz bohater wyciąga miecz i za sprawą prawej gałki wykonuje cięcia w wybranym przez nas kierunku. Taki system sterowania może i nie jest łatwy do opanowania, ale jak już się go nauczymy to uwierzcie mi, nie będzie wam się chciało korzystać z pistoletów. Broń palna to w ogóle jakaś porażka, nie dość że zadaje małe obrażenia w stosunku do naszego oręża, to mimo dopalaczy, które możemy odblokować za zdobyte doświadczenie, nadal jest mniej opłacalna w walce. Najczęściej przydaje się do strzelania w „wybuchające beczki”. Jeżeli wspomniałem już o punktach doświadczenia, to musicie wiedzieć, iż uzyskujemy je za postępy w grze, zbieranie przedmiotów oraz pokonywanie przeciwników. Potem można je wydać na ulepszenia, które niestety nie rozbudowują samej rozgrywki, tylko wzmacniają na przykład zadawane obrażenia, bądź prędkość bohatera podczas biegu. Zdaję sobie sprawę, że twórcy pokusili się na wprowadzenie oryginalnego systemy walki przy użyciu miecza, ale co z tego, jeżeli ciągle robimy to samo, zaś same pukawki nie dają żadnej frajdy. Po pewnym czasie powiewa nudą, a to już drugi powód, aby odłożyć grę w kąt.
Zapomniałbym, że nasz bohater nie jest osamotniony podczas walk z demonami. Prawie przez cały czas towarzyszy mu urocza blondynka – Arcadia, która nie tylko ładnie wygląda, ale i potrafi walczyć z potworami. Szkoda natomiast, że przypisana do niej sztuczna inteligencja nie należy do najmądrzejszych i nie ma co liczyć na jakieś konkretne wsparcie. Ot co, taki miły dodatek.
Warto też wspomnieć, że najwięcej wrażeń przysporzą nam walki z bossami. To właśnie dzięki nim, udało mi się przejść to grę do końca, gdyż już dawno nie miałem okazji walczyć z tak dobrze zaprojektowanymi przeciwnikami. Nie chodzi tutaj jedynie o ich wygląd, a o sposób w jaki należy z nimi postępować. Taktyki są różne i choć gra sama nam podpowiada jaki kierunek trzeba obrać, aby wygrać to i tak emocje są naprawdę spore. Kiedy ostatnio mieliście do czynienia z bossem, który potrafi całkowicie odwrócić sterowanie na padzie? Takie bajery były za czasów PSX’a, a nie jak teraz, gdy tylko wciskamy jeden guzik. Tutaj należy się mały, choć istotny dla ogółu plusik.
Od strony technicznej nie ma się za bardzo do czego przyczepić, gdyż NeverDead wygląda całkiem dobrze i tylko dobrze. Lokacje są różnorodne, bohater posiada dość sporo animacji, otoczenie może ulec zniszczeniu, zaś sama fizyka, choć nie do końca realistyczna i tak daje rade. Niektórzy mogą narzekać na słaby antyaliasing, trochę korytarzowy projekt poziomów, blokujących się przeciwników, ale powiedzmy sobie szczerze, to nie jest produkt wart ceny w dniu premiery, więc też i wymagania powinny być niższe. Dodatkowo, w głośnikach rozbrzmiewają mocne utwory gitarowe zespołu Megadeth, które dobrze wkomponowano w tą produkcję.
Czy warto zatem zainteresować się NeverDead? Nie. Na pewno nie teraz, gdy mamy możliwość wydania naszych pieniędzy na coś lepszego. Lepiej poczekać, aż stanieje i dopiero zagrać. Inaczej to będzie po prostu nieopłacalny biznes.