Ocena: 7,5
Plusy:
+ tryb singleplayer, to oryginalna i prawdziwa wyprawa zwykłego żołnierza na wojnę
+ oprawa dźwiękowa, to istne mistrzostwo świata
+ tryb multiplayer daje spore możliwości, choć jego potencjał można jeszcze lepiej wykorzystać (DLC)
Minusy:
- 5 godzin samotnej kampanii, to trochę za mało
- słabe SI sojuszników i problemy z detekcją kolizji
- wpadka z „Siłami Przeciwnymi”
- tylko cztery tryby w trybie multiplayer
Dawno, dawno temu, gdy królem FPS’ów w klimatach II Wojny Światowej była seria Medal of Honor, nikt nie przypuszczał, że marka EA zostanie wygryziona przez zupełnie inną produkcję. Call of Duty od samego początku było takim klonem stworzonym na potrzeby Activision, jednak w pewnym momencie to właśnie ta marka wykorzystała kilka własnych pomysłów, dzięki którym pokonała poczciwego MoH‚a. Prawdziwym kamieniem milowym pomiędzy dwoma gigantami elektronicznej rozrywki, był pierwszy Modern Warfare. Ten tytuł posiadał wiele oryginalnych rozwiązań, wspaniałą oprawę A/V, kapitalny tryb multiplayer oraz nieskazitelny klimat, przez co został pokochany przez miliony ludzi na całym świecie. Dodatkowo, na korzyć twórców przemawiały współczesne realia, które przez pewien czas były mocno omijane szerokim łukiem przez deweloperów gier. Wierni fani Medal of Honor zapomnieli o swojej serii. W 2007 wyszła ostatnia wielka odsłona Airborne, ale nie miała ona jakichkolwiek szans z nowym dzieckiem Activision. Po niemal 3 letniej przerwie Electronic Arts wraca z zupełnie innym Medalem i wytacza potężne działa w kierunku Modern Warfare. Kto z tej walki wyszedł zwycięsko? Powiem jedynie, że ekipa Inifinity Ward przegrała walkę, ale mimo wszystko zwycięża wojnę. Nadszedł czas na głębszą analizę młodego MoH’a.
„Kampania dla pojedynczego gracza urywa łeb, szkoda tylko, że po pięciu godzinach trzeba go poszukać.”
Electronic Arts zawsze współpracowało z różnymi wojennymi weteranami pola walki, aby móc w pełni oddać realia swoich flagowych produkcji. Nie inaczej ma się sprawa z nowym Medal of Honor, gdzie zaangażowano oddziały specjalne z armii amerykańskiej do lekkiej pomocy. Dzięki temu można umiejętnie przenieść klimat oraz uczucia ludzi, biorących udział w najniebezpieczniejszych misjach na świecie. Twórcy od samego początku nie ukrywali, że podpatrywali takie produkcje jak Call of Duty czy też Battlefield, ale nie można powiedzieć, aby ich gra była zwykłym klonem. Tryb dla pojedynczego gracza, który mimo faktu, że jest dość krótki – zajmuje bagatela 5 godzin – oferuje o wiele bardziej emocjonującą rozgrywkę, niż drugi Modern Warfare. Wszystko przez to, że historia którą przedstawia jest naprawdę wciągająca i pokazuje dwa dni z życia zwykłego żołnierza wypełniającego swoją powinność. Gracz poznaje Rabbita – to właśnie z nim musi utożsamić się osoba trzymająca pada od konsoli. Ten facet nie jest bohaterem, każda kula może go zabić, a heroiczne wybryki mogłyby skończyć się dla niego tragicznie. Dlatego woli działać w zwartej grupie, gdzie można liczyć na swoich towarzyszy broni i taka jest właśnie formacja Tier 1, którą spotkamy na początku naszej przygody.
Pod osłoną nocy podjeżdżamy do jednej z afgańskich wiosek, aby dotrzeć do punktu docelowego, wyznaczonego przez informatora. Nasi ludzie specjalnie na tą misję musieli zapuścić długi zarost, odpowiednio się ubrać i nauczyć języka, aby idealnie wtopić się między cywilów. Niestety, jak to na wojnie bywa, niczego nie można przewidzieć. Siły wroga odkryły spisek i przygotowały zasadzkę na grupę uderzeniową. Od tego momentu wszystko będzie zależeć od gracza, bo to on poprowadzi Rabbita w sam środek akcji i wraz z członkami Tier 1 wydostanie się z tego diabelskiego młyna. Niedługo później gra pokaże nam zmagania zupełnie innej formacji o nazwie Rangers, której losy ciągle będą się przeplatać z wcześniej wspomnianym oddziałem. Ci pierwsi to prawdziwi weterani walk lądowych, zaś ci drudzy odpowiadają za wsparcie powietrzne i nie raz uratują członków T1 od śmierci. Twórcy pokazali zmagania amerykańskich żołnierzy z nieco innej, dość kontrowersyjnej strony. Okazuje się, że wszystkie rozkazy są wydawane przez jednego z generałów, który siedzi sobie wygodnie w fotelu w Pentagonie. Owe wydarzenia gracz śledzi oglądając przerywniki filmowe między misjami. W Afganistanie giną żołnierze, nikt się nie martwi o swoich ludzi, a armia dobitnie pokazuje czym są ich szeregi – zwykłym mięsem armatnim. Gdyby nie doświadczenie, współpraca i zaufanie, zarówno Tier 1 i Rangersi nie przetrwali by siedmiu dni na polu walki. Nie chcę wam zdradzać więcej z fabuły, ale powiem tylko, że te 5 godzin długo zagości w waszej pamięci. No bo jak można zapomnieć bombardowanie obozów wroga, wykorzystując przy tym najnowocześniejsze bronie armii amerykańskiej, naloty Apachem na górskie stanowiska talibów, czy też misję stealth, gdzie jeden zły krok rozpęta prawdziwe piekło. Takich atrakcji jest o wiele więcej i warto je przeżyć samemu – tym bardziej, jeżeli przygoda dla samotnego gracza jest tak krótka.
„Hej ty! Czemu mnie nie osłaniasz? No co ty, przecież ja jestem skryptem, myślenie, to nie moja domena – radź sobie sam chłopie, ja idę dalej.”
Danger Close, podążając za obecnymi trendami, praktycznie usunęła cały HUD z ekranu, aby gracz miał naprawdę duże pole widzenia i w sytuacjach stresowych nie martwił się zbędnymi liczbami czy cyferkami. Oczywiście wystarczy wcisnąć jedną strzałkę na d-padzie, by po chwili móc zobaczyć, ile nam jeszcze amunicji zostało. Taki zabieg jest bardzo funkcjonalny i świetnie się sprawdził w praktyce. Szkoda, że nie można tego powiedzieć o sztucznej inteligencji naszych sojuszników, bo o dziwo przeciwnicy są bardziej ogarnięci. Strasznie mocno utkwiła mi w pamięci misja, gdzie wraz z jednym żołnierzy Tier 1 musiałem podłożyć kilka ładunków wybuchowych w małej wiosce. Oczywiście owa miejscówka była wypełniona talibami po brzegi, a gdy doszło do konfrontacji, mój kompan nie tylko nie widział oponentów stojących obok niego, ale w dodatku często się na nich zatrzymywał. Nie dość, że SI jest słabe, to na dodatek detekcja kolizji troszeczkę szwankuje. Szkoda, że deweloper nie dopracował tego, bo choć takich sytuacji mimo wszystko nie ma zbyt wiele, to mocno rażą one oczy. Natomiast pomysł ze wślizgiem jest bardzo udany. Chodzi oto, że gdy nasz bohater rozpędzi się i chce szybko schować się za osłoną, to wykonuje on wspomniany „wślizg” i zarazem zyskuje trochę czasu na obronę. Wiele razy korzystałem z tego patentu i nie raz uratował mi on życie, bo w przeciwieństwie do ekipy z oddziału, wrogowie są sprytniejsi i potrafią wykorzystywać całe otoczenie na swoją korzyść. Talibowie chowają się za murami, próbują nas otaczać, flankować, a czasami biegną idealnie pod lufę, więc sam poziom trudności jest całkiem dobrze wyważony. Warto wspomnieć, iż w Medal of Honor dostaniecie do dyspozycji większość najpopularniejszych „pukawek”, który zbytnio nie różnią się od arsenału z Modern Warfare 2 czy też Bad Company 2. W naszych rękach będziemy trzymać karabiny szturmowe, pistolety, wyrzutnie rakiet, snajperki, granaty oraz ładunki wybuchowe. Każda z tych klas posiada kilka swoich unikalnych egzemplarzy, więc mogę śmiało powiedzieć, że jest w czym wybierać. Dodatkowo, zasiadając za sterami Apache’a, nie raz potraktujecie wroga z działka maszynowego, czy też rakiet o dużej sile rażenia.
„-Tofik, jak ocenisz tryb dla pojedynczego gracza w nowym MoH’u? -BRZYYYDAL!!! -No a co sądzisz o multi? -BRITNEY!”
Electronic Arts, przy wskrzeszeniu marki Medal of Honor, postanowiło zatrudnić dwóch różnych deweloperów. Jedni zajęli się trybem single, zaś drudzy sieciowym. Kampania dla pojedynczego gracza została wykonana przez Danger Close i wygląda zupełnie inaczej, niżeli multiplayer, przy którym pracowała ekipa DICE. Specjaliści od Battlefield wykorzystali swój silnik Frostbite do stworzenia map, środowiska oraz kilku innych aspektów i podobieństwa z Bad Company widać gołym okiem. Niestety ludzi z DC musieli sobie poradzić sami i przez to ich dzieło odbiega trochę jakością od reszty contentu. Oprawa wizualna nie jest tragiczna, nie kłuje w oczy, ani nie straszy makabryczną „pikselozą”, choć czasami człowiek ma wrażenie, że gra w zupełnie inny tytuł. Niektóre mapy wyglądają lepiej, drugie natomiast o wiele gorzej. Nie obeszło się bez zwolnień animacji i średniej jakości tekstur. W takim razie czym tu się zachwycać? Po pierwsze, wiele leveli zaprojektowano naprawdę fajnie i z pomysłem, a niektóre scenerie zapierają dech w piersiach podobnie jak pewna mała osada w Bad Company 2. Dodatkowo akcja jest na tyle szybka, iż wiele niedoskonałości nawet nie dostrzeżecie, zaś odpowiednio dawkowane skrypty zapewnią wam dużą dawkę adrenaliny z najwyższej półki. Może i nie jest to poziom, do którego przyzwyczaiło nas DICE, ale i tak jest dobrze. Podobnie ma się sprawa z oprawą audio, odgłosy broni, spadające łuski na ziemie, wybuchy oraz szum helikopterów lecących nad bohaterem – czysta poezja. Ten aspekt został wykonany z iście szwajcarską precyzją i tylko ostatni Battlefield utrzymuje podobne standardy, zaś cała reszta – mowa o Call of Duty, może się schować i to jest fakt. Jeżeli ktoś ma podłączony do X360 dobry system audio, to doznania z tej produkcji będą jeszcze większe, gdyż niektórych efektów dźwiękowych nie da się dobrze opisać słowami. Gdy człowiek siedzi w paszczy lwa, z każdej strony nadciągają wrogowie a ratunek jet gdzieś daleko, to wszystko to co wydobywa się z głośników wprowadza nas w prawdziwe pole walki, w którym uczestniczyli amerykańscy żołnierze. Niezapomniane chwile, coś pięknego. DC dało rade, bo w multi jak się domyślacie i tak jest bardzo dobrze, pod względem zarówno wizualnym jak i audio, w końcu to DICE.
Mamo! Mamo! Chcę być snajperem! Mogę? Nie kochanie, tata jest snajperem, ja zwiadowcą, więc pozostaje ci jedynie szturmowiec, pasuje? No kurde… Czemu zawsze ja nim muszę być? Jeszcze jesteś za młody, kiedyś ci wytłumaczę.
Nadszedł czas na bliższe spotkanie z trybem sieciowym, za które było odpowiedzialne, lubiane i znane wszystkim, studio DICE, twórcy serii Battlefield, która ostatnimi czas jest na językach wielu osób. Wspomniana ekipa zaserwowała w Medal of Honor dość nietypowy miks, łącząc Modern Warfare 2 z Bad Company 2. Taka mieszanka wybuchowa spowodowała, że gracze otrzymali naprawdę ciekawie zaprojektowany system multiplayer, gdzie otoczenie nie ulega tak diametralnej destrukcji, ale i tak to i owo da się zdemolować. Dodatkowo mamy system klas oraz dwie różne frakcje. Do wyboru dostajemy żołnierzy amerykańskich – Tier 1 oraz siły przeciwne – OPFOR. Niestety, EA pod wpływem nacisków zmieniła nazwę drugiej grupy i, zamiast talibów, dostajemy taki oto twór. Pozostawmy ten aspekt bez komentarza. Następną decyzją, jaką musimy podjąć, to wybór klasy. Do dyspozycji oddano nam strzelca – specjalistę od karabinów maszynowych, szybkiego eliminowania wrogów i niezłych killstreak’ów, szturmowca – istny człowiek demolka, jego prawą ręką jest wyrzutnia rakiet i potężny MK oraz snajper – strzelec wyborowy, król headshotów z prawdziwego zdarzenia. Autorzy wprowadzili do trybu sieciowego osiem map podzielonych na cztery tryby rozgrywki. Nie jest tego za dużo, ale już 2 listopada wychodzi pierwsze DLC, które trochę to wynagrodzi.
Wracając od tematu, pierwszym trybem jest Assault (TDM), dla tradycyjne starcie dwóch drużyn, gdzie mapy zostały odpowiednio zaprojektowane, aby ciekawie urozmaicić rozgrywkę. Duże, wielopoziomowe budynki dają duże pole do popisu i wielu klanowiczów może spędzić przy tym rodzaju rozgrywki naprawdę sporo godzin. Następnie mamy Objective Raid, mocno przypominający Rush z BC2, gdzie odpowiednio jedna z drużyn broni/atakuje wybrany cel na mapie, zaś otoczenie, w którym się to dzieje wcale nie ułatwia sprawy. Sector Control, to nic innego, jak przejęcie trzech punktów kontrolnych tak długo, aby uzyskać odpowiednią ilość punktów do wygrania meczu. Ostatni to Combat Mission – tryb znany z wersji beta – gdzie gracz wykonuje kilka różnych zadań, powiązanych ze sobą fabularnie, a wykonanie ostatniego z nich oznacza zwycięstwo. Oprócz wyżej wspomnianych rodzajów rozgrywki w trybie multiplayer jest jeszcze Hardcore, które zmienia oblicze każdego meczy. Zapomnijcie o mini-mapce, regeneracji życia, celowniku oraz podnoszeniu amunicji, zaś wszyscy sojusznicy docenią gdy nie będziecie do nich strzelać – friendly fire.
Sami widzicie, że mimo wielu niepochlebnych komentarzy w Internecie, Medal jakoś sobie radzi w sieciowej rozwałce. Jedyne co moim zdaniem DICE powinno poprawić, to balans broni, gdyż tak naprawdę ciężko wyczuć, jaki gun zadaje większe obrażenia. Miejmy nadzieje, że niebawem pojawi się jakiś patch i poprawi ten mały niuansik. Zapomniałbym o rozwoju klas, wraz z osiągnięciami w walce otrzymujemy punkty doświadczenia, baretki, medale oraz nowe odznaczenia. Dzięki nim w prosty sposób zmienimy wyposażenie danej klasy i nasz wojownik w walce będzie jeszcze lepszy. Najlepsi gracze za killstreaks otrzymają tzw. „akcje wsparcie”, które dzielą się na ofensywne i defensywne, od nas zależy które z nich wykorzystamy. Czy wolimy wezwać nalot i zaatakować wroga, czy wszystkim naszym sojusznikom zapewnić dodatkowe kamizelki kuloodporne, decyzja leży w waszych rękach. Serwery EA są pełne, więc na razie nie zabraknie chętnych do grania, a chyba wszyscy wiemy, że to właśnie tryb multi zapewni nam zabawę na wiele godzin i tutaj Medal of Honor także nie zawodzi.
Odpowiedż na pytanie, czy MoH wygrał z Modern Warfare 2 brzmi „nie”. Mimo dużych chęci twór Danger Close pobił rekord i tryb single trwa zaledwie 5 godzin, i pod względem wizualnym wypada tylko „dobrze”. Jako że jest to wskrzeszenie serii, to EA wygrało pierwszą poważną bitwę i idzie w dobrym kierunku. Zobaczymy, co pokaże przyszłość, bo pierwszy dodatek pojawi się lada chwila, a już zapowiedziano drugi.