feat - haze rec

Haze – recenzja gry

Ocena: 6,5

Plusy:
+ nektar
+ efekty przedawkowania
+ ma pewne przebłyski

Minusy:
- krótka
- zbyt przewidywalna fabuła
- nierówna
- grafika nie trzyma poziomu
- to jednak nie jest hit


Ciężko jest pisać o grach, które przez marketing producentów były szykowane na exclusive’y miażdżące konkurencję. W zasadzie nie jest jeszcze źle, jeśli te zapewnienia się spełniają. Problem zaczyna się w momencie, gdy obietnice znacznie różnią się od rzeczywistości.

Haze miał być grą rewelacyjną pod każdym względem. Fabuła, grafika i co tam sobie jeszcze gracze wymarzą. Dodatkowo, została ogłoszona jako tytuł wyłącznie dla konsoli Playstation 3, który jeszcze przed wydaniem MGS4 miał napędzić sprzedaż. Jak wyszło? Niestety, nie do końca tak dobrze.

Zaciągnij się…

W grze wcielamy się w młodego sierżanta sił Mantell, nazwiskiem Carpenter. Choć większość żołnierzy z grupy zwraca się do niego regulaminowym sir, widać, że chłopak nie jest typowym sierżantem. Nie bardzo chyba wie, co się wokół dzieje i stara się robić dobrą minę do złej gry.

Początek gry to od razu głęboka woda. Okrutni rebelianci, pod wodzą jeszcze bardziej bezwzględnego Skin Coat’a (jego pseudonim pochodzi od informacji, że gość obdziera ofiary ze skóry i robi z nich sobie płaszcze) zestrzelili samolot przewożący specyfik zwany Nektarem. Specyfik ten jest jedną z głównych broni oddziałów Mantell. Nie jest bronią sensu stricte. Jest to substancja, która zaaplikowana żołnierzowi wyostrza jego zmysły, przyspiesza regenerację tkanek i zwiększa siłę. Co prawda, trzeba uważać z odmierzaniem sobie dawki, bo przyjęcie zbyt dużej ilości może mieć opłakane skutki.

Carpenter i jego oddział dostają zadanie dotarcia na miejsce katastrofy i zabezpieczenia wszystkiego, co tam znajdą. Tak trafiamy do świata Haze.

Shoot’em all…

Haze to pierwszoosobowy shooter. Dostajemy broń do ręki i ruszamy w pole, eliminować złych facetów (i babki). Przez większość czasu nie będziemy stali przeciw wrogom samotnie. Carpenter to żołnierz, będą z nim więc koledzy z oddziału. Niestety, nie radzę na nich zbyt mocno polegać. Mimo, iż gdzieś tam obok się szwendają i strzelają, gracz ma ciągle wrażenie, że to on sam jest tym, który musi uratować świat. To gracz wykosi 90% stanu osobowego wroga. To gracz okaże się jedyną myślącą istotą w szeregach. Po raz kolejny będziemy mieli do czynienia z czymś, co można określić jako One Man Army.

Carpenter, jako człowiek, który bierze na barki cały ten bałagan, musi mieć do dyspozycji odpowiednie środki perswazji. Grę zaczynamy dzierżąc standardowy pistolet i karabin szturmowy sił Mantell. Nie liczcie na znalezienie broni leżącej w dżungli, czy w innych lokacjach, tak jak na przykład bywało to w Quake, czy tym podobnych grach. Nową broń, można wyrwać tylko ze stygnących dłoni powalonego wroga. Carpenter nie jest również Pudzianem, który może nosić na plecach cały arsenał. Dwa rodzaje broni plus granaty, to wszystko co można dźwigać. W zasadzie to wystarczy, trzeba tylko mądrze dysponować amunicją. A jak się niechcący skończy, zawsze zostaje walka wręcz i odebranie martwemu wrogowi nowej giwery, na miejsce tej z pustym magazynkiem. A przyznam, że jest co zbierać. Shotguny, miotacze płomieni, wyrzutnie rakiet, a nawet minigun. Pamiętajcie, że te wszystkie pukawki zbieracie z poległych wrogów, a więc zanim je zdobędziecie, poczujecie ich siłę na własnej skórze.

Oprócz borni, Carpenter ma do dyspozycji Nektar. Ten wyostrza zmysły żołnierza, który go wykorzystuje. Dzięki temu wrogowie zaczynają świecić, co pozwala na zauważenie ich w każdym miejscu i momencie. Dodatkowo specyfik ten stymuluje regenerację tkanek, co sprawia iż nawet będąc krytycznie rannym, wystarczy przycupnąć gdzieś na moment, aby odzyskać pełnię sił. Nektar ma jeszcze sporo innych zastosowań, ale tego dowiecie się już sami w trakcie gry.

Należy jednak uważać, aby nie przedawkować. Przedawkowanie Nektaru, jak w przypadku każdego narkotyku jest tragiczne w skutkach. Nie tyle dla osoby, która przyjęła zbyt dużą dawkę, ale dla otoczenia. Żołnierz, który przesadził z Nektarem wpada w szał. Zaczyna strzelać nie patrząc w kogo celuje. Nie rozróżnia czy wali do swoich, czy do wrogów. Z przedawkowaniem wiąże się jeden z plusów Haze. A mianowicie, to nie tylko gracz może przedawkować, zdarza się to też ludziom z naszego oddziału. Kilka razy tak zginąłem, ponieważ facet za moimi plecami dostał szału i wpakował we mnie cały magazynek. Rewelacyjnym dodatkiem do tego są okrzyki, jakie wydają ofiary przedawkowania. Jeden z nich walił do mnie z shotguna krzycząc „Czego się na mnie gapisz? Idź posprzątać pokój!”. Jak niewiele brakuje, aby wpaść w otchłań szaleństwa…

Fabula Rasa…?

Haze stara się przedstawić nam jakąś historię. Niestety, jest to jeden ze słabszych punktów tej gry. Fabuła jest do bólu przewidywalna. Nie czepiam się już nawet liniowości, bo to w przypadku gier FPS można wybaczyć, ale zakończenie gry można przewidzieć już w połowie zabawy, a wszelkie ważne rzeczy, które gracza powinny niby zaskoczyć, da się wydedukować po 30 minutach zabawy. Ktoś się po prostu nie postarał, a można było troszkę przysiąść i dłużej nad tym pomyśleć. Niektóre schematy są tak oklepane, że aż łza się w oku kręci, jak ktoś może jeszcze próbować nas tym „zaskakiwać”.

Konstrukcja poszczególnych zadań jest nierówna. Właściwie nie są to odrębne misje, gdyż wszystko płynnie łączy się w spójną całość. Jednak porównanie „misji” gdzie szukamy źródła sygnału na kontenerowcu, z pogonią za Skin Coat’em przy użyciu samochodu terenowego pokazuje pewne słabości gry. W niektórych miejscach widać, że twórcy chcieli zrobić coś fajnego, coś innego niż cała reszta. Chcieli dać graczom jakieś nowe narzędzie do zabawy. Tylko, nie wyszło tak dobrze jak zakładali. Wszelkie fragmenty gry, w których kieruje się pojazdami, starałem się jak najszybciej przejechać, by mieć to za sobą. Nawet lawirowanie terenówką przez pole minowe nie poprawiało sytuacji.

Znalazłem też kilka miejsc, gdzie trafiałem na niewidzialne ściany umieszczone przez twórców. Oczywiście generalnie nie mam nic przeciw naturalnym barierom, które mają utrzymać gracza na wyznaczonej ścieżce. Strome zbocza, głęboki kanion…to wszystko jest ok. Jednak wstawianie niewidzialnej ściany na środku szerokiego na góra 6 metrów przesmyku, gdzie głębokość na środku wynosi około 1.80 metra, to już lekka przesada. Nawet jakby było tam głębiej, to wyszkolony żołnierz nie miałby problemów z przepłynięciem tych kilku metrów, co tam żołnierz…pewnie i mnie by się ta sztuka udała. A tak, zostaje pewien niesmak.

Widać, słychać i czuć?

Haze miał nas powalić grafiką. I faktycznie powala, ale nie w tym sensie. Miało być cudownie, a jest byle jako. Graficznie Haze jest makabrycznie nierówny. Raz otoczenie zapiera dech w piersiach, żeby nagle zmienić się w kiepskie tekstury i nienajlepsze modele. Co gorsze pojawiły się głosy, że gra nie działa w 720p, jak to było ogłaszane. Przyznam, że nie mierzyłem tego, ale są miejsca gdzie człowiek ma wrażenie, iż z tą rozdzielczością jest coś nie tak.

Kwestia dźwięku wypada dużo lepiej. Aktorzy podkładający głosy pod wszelakie postacie robią to z uczuciem. Nie ma odczucia, jakby dukali z kartki. Istotną sprawą jest język używany w grze. Chłopaki z Mantell przeklinają aż uszy momentami puchną. Ciekaw jestem jak wyglądała by polonizacja tego tytułu. Kinowo, czy nie, ciekawe jak daleko posunęliby się tłumacze.

Odgłosy otoczenia mogę określić jako całkowicie poprawne. Odgłosy wystrzałów, silniki i inne rzeczy „dają radę”, że się tak kolokwialnie wyrażę.

No i co by tu teraz…?

Na palce cisną mi się znane wielu słowa. Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle. Haze miał być hitem. Finalnie wyszła standardowa strzelanka FPP z przewidywalną fabułą. Doskonały średniak. Jeśli dodać do tego fakt, że ciekawych shooterów FPP na PS3 nie ma tak dużo jakby się mogło wydawać, to Haze jest pozycją, po którą można sięgnąć. Nie nastawiajcie się jednak na Bóg wie jakie fajerwerki. Postrzelacie sobie po prostu do tych złych i tyle. W dodatku nie zajmie Wam to zbyt dużo czasu.

FacebookGoogle+TwitterPinterestLinkedInBlogger Post
Leciwy już człowiek. Rocznik 76, XX wieku. Niektórzy mówią, że trzeba już złomować, ale się nie daje. Ciągle działa, dzięki swoim najlepszym cechom charakteru, czyli złośliwości i wyjątkowej wredocie. Prywatnie szczęśliwy mąż i ojciec. Córka Oliwia, urodzona na początku 1999, syn Gabriel urodzony na początku 2008 roku, żona Żaneta...nie powiem kiedy urodzona...w każdym razie ma 18 lat (wartość prawdziwa niezależnie od tego kiedy to czytacie :P).

Komentarze