Płyta główna: Asus Maximus Z690 Extreme
Procesor: intel i9 12900k
Pamięć: Corsair Dominator Platinum 2x8GB DDR @ 5200MHz
Karta graficzna: Asus ROG Strix GeForce RTX 3090 24GB
Słuchawki: SteelSeries Arctis Wireless Pro
Klawiatura: SteelSeries Apex Pro
Mysz: SteelSeries Rival 710
SSD 1: WD 850N 2TB (NVMe)
SSD 2: WD 850N 2TB (NVMe)
PSU: Corsair AX1600i
System: Win11 Professional x64
Bez spadków klatek, ale też nie oczekiwałem szczególnych wodotrysków graficznych.
Rynek shooterów jest bardzo bogaty i każdy znajdzie pozycję dla siebie. Jednak co, jeżeli chcemy pograć ze znajomymi? Tutaj pole jest zdecydowanie bardziej ograniczone, głównie do różnego rodzaju strzelanek, gdzie konkurujemy o najlepszy wynik. Z pomocą przychodzi GTFO: gęste od klimatu i ukierunkowane na kooperację.
GTFO nie jest tytułem AAA – to gra stworzona przez pasjonatów, studio 10 Chambers. W zasadzie to mamy do czynienia wręcz z grą indie: bez dużego wsparcia finansowego czy nakładów marketingowych. Ale w żaden sposób nie przekłada się to na jakość gry! Wszystko zrobione jest z pietyzmem i bez ograniczeń narzuconych przez prezesów w celu maksymalizacji zysków. To czuć w całym tytule.
Wróćmy jednak do samego początku… Zaczynamy jako więzień, któremu przyznano zadanie od samego naczelnika. Jednak samotne stawianie czoła zagrożeniom nie przystoi nawet skazańcom, więc zbierana jest grupa czterech parszywców. Naczelnik najwyraźniej polubił Left4Dead i uznał, że czwórka doskonale się nada. Co w sumie złym pomysłem nie jest i pozwala dobrze bawić się w grupie, a jeśli takowej nie mamy, możemy też dołożyć do zestawu kontrolowane przez AI boty.
Tutaj trochę jest pies pogrzebany… GTFO jest bardzo skupione na realizacji zadań i eksploracji. To drugie zdecydowanie lepiej wypada gra ze znajomymi: mozolne zwiedzanie poziomów, poszukiwanie ciekawostek, dodatków dla postaci i rozkoszowanie się gęstym klimatem. Tylko temu klimatowi brakuje elementu grozy. Podczas mojej gry dokładnie wiedzieliśmy, kiedy pojawi się horda przeciwników, a zabrakło zdarzeń losowych. Sama gra aż się o to prosi: nieudane gry manualne wywołują głośne dźwięki, które powinny alarmować stworzenia. Tymczasem nic takiego nie ma miejsca, więc próbujemy do skutku. Poza grami manualnymi do otwierania niektórych zamków, mamy też mini-gry związane z hackowaniem terminali, a w zasadzie wpisywaniem prawidłowych komend. Tak, wpisywaniem, manualnie. Wszystko to brzmi naprawdę dobrze, ale powoduje pewien dysonans. Z jednej strony mamy grę, która ma być dynamiczna, budować klimat, a z drugiej zdecydowanie zwalnia w momencie zwiedzania pomieszczeń – to powoduje, że wszystko bierze w łeb, bo nawet herbatę można iść zrobić, jak znajomi zwiedzają nowy obszar.
Druga strona to wspomniane skupienie na zadaniu. Tutaj wręcz królują boty i ich dynamika podążania za graczami. Do przechodzenia etapów AI jest zwyczajnie zbyt dobre: w razie zbyt dużych obrażeń, bot od razu rusza z odsieczą i podnosi. Ich celność jest zatrważająca, a wydajność amunicji budzi podziw. Trzeba mieć naprawdę zgraną ekipę, żeby dorównać możliwościom botów. Co znowu sprawia, że jeśli chcemy po prostu poczuć klimat, to skierujemy się na rozgrywkę ze znajomymi, a przy botach zrobimy sobie samotne przebiegnięcie przez mapy, bardziej w stylu action shootera. Brakuje czegoś pomiędzy, chociaż tutaj dużo będzie zależeć od stylu gry Waszego zespołu.
A przyda się mieć własny zespół, zgraną ekipę, bo wyszukiwanie gier kuleje. Potrafiłem w poczekalni utknąć na dłuższy czas, a gry i tak nie wystartowałem. Ciężko liczyć również na dobrą komunikację z losowymi sojusznikami, o wspólnej realizacji wizji gry nie wspominając. Tym bardziej, że cały czas mamy do czynienia z shooterem, gdzie najpierw przygotowujemy sprzęt, a następnie ruszamy w bój. Samo przygotowanie potrafi zająć trochę czasu, chociaż są mniej lub bardziej uniwersalne bronie, a też, przynajmniej początkowo (lub po wyczerpaniu amunicji), zdarza się głównie walka wręcz z wykorzystaniem broni białej. Amunicji bywa mało, ale od czego są dodatkowe przedmioty, jak wieżyczki… Właśnie kwestia uzupełniania zapasów jest głównym bodźcem do przeprowadzania eksploracji mapy. Chociaż same bronie nie wzbudziły mojego entuzjazmu. Sama walka wręcz ma bardzo dobre odczucie i wyważenie, ale już poszczególne typy flint stają się zbędnie udziwnione i zwyczajnie nie dają radości ze strzelania – sporo trzeba nauczyć się od nowa, a nawyków z innych gier przenieść się nie da. Rozumiem wyjątkowość, ale od SMG czy karabinu szturmowego oczekuję konkretnego sposobu działania. Samych rozpylaczy mamy aż osiem typów, a broni do walki wręcz dodatkowe cztery. Znajdziemy również konkretne pukawki powiązane z zadaniami, ale tutaj ich wykorzystanie ograniczy się do mapy. Można różnie dyskutować o przydatności i balansie, ale szacunek dla każdego, kto skusi się na tej konstrukcji map na wykorzystanie snajperki.
Sami przeciwnicy, o ile dostrzeżecie ich w ciemnościach mapy, nie budzą szczególnego respektu czy przerażenia, co również zaliczam na minus. Ot, jakieś białe, człekokształtne istoty reagujące na dźwięk czy światło. Jedne atakują wręcz, inne strzelają, a jeszcze inne są po prostu duże i atakują wręcz… Łącznie mamy trzy typy podstawowych przeciwników z ich przerośniętymi wersjami, a także dziewięć wersji bardziej unikalnych (plus dwie wersje na sterydach). Daje to trochę zabawy, ale nie jest czymś szczególnym. Twórcy zaimplementowali również system wrażliwych punktów, więc możemy pofatygować się o krytyki, a najwięcej obrażeń zadamy strzelając w tył głowy. Przypomnę, że, poza eksploracją, jest to głównie tryb hordy, więc powodzenia z pozycjonowaniem…
Aktualnie GTFO oferuje tzw. Rundowns, czyli mini-kampanie, gdzie każda składa się zazwyczaj z kilku map i misji. Niektóre cele są stosunkowo jasne, inne nie są podane na talerzu. Wspomniane kampanie są dostępne jedynie przez określony czas, a przynajmniej tak deklarują twórcy. Każda dzieli się również na mniejsze ekspedycje i tiery, określające poziom trudności. Innymi słowy: jest co robić.
Audiowizualnie GTFO nie porywa, ale nie stoi też na szokująco niskim poziomie. Ma momenty, że faktycznie potrafi wzbudzić ochy i achy, ale raczej trzymamy się w klasie średniej oprawy. Muzyki w zasadzie nie odczułem, ale wszystkie znajdowane nagrania są zrealizowane profesjonalnie i z sercem. Co prawda w polskiej wersji otrzymaliśmy lokalizację kinową, ale to chyba lepiej, szczególnie w momencie, kiedy faktycznie dobrze dobrano anglojęzycznych aktorów, a i sam projekt raczej ma skromny budżet.
Właśnie to wspomniane serce i pasję czuć w każdym aspekcie GTFO. Osobiście tytuł przypomina mi realizację stareńkiego moda Natural Selection: przepełnionego miłością twórców i ich fascynacją do stworzenia czegoś niezwykłego. GTFO jest właśnie czymś takim – adresowanym do pasjonatów i zrealizowanym przez pasjonatów. Zdecydowanie nie jest to tytuł dla każdego, ale jeśli trafi w Wasze gusta, to się w nim zakochacie na długie godziny.