Ocena: 5,5
Plusy:
+ klimat
+ grafika
+ dźwięk
+ fabuła
Minusy:
- praca kamery
- kamera
- ta cholerna kamera
- no i może jeszcze brak ustawienia czułości dla czujnika ruchu
- praca kamery zniszczyła tę grę!
Nie tak dawno temu dane nam było rozprawiać się ze złym klanem Heishi na konsolach PS2 w grze Genji: Dawn of Samurai. Gra jak na slashera miała całkiem niezłą fabułę i trzymała klimat. Twórcy postanowili stworzyć sequel, jednak przeznaczony dla osób, u których stoi najnowsze dziecko Sony, czyli Playstation 3. Z tego powodu Yoshitsune i Benkei znowu pakują się w środek kłopotów w grze Genji: Days of the Balde.
Wydarzenia z Days of the Blade rozgrywają się w trzy lata po zakończeniu części pierwszej. Całkowite wyplenienie klanu Heishi nie było łatwe i zajęło trochę czasu. Przez trzy lata utrzymywał się chwiejny stan pokoju, aż do momentu, gdy klan Heishi nie znalazł drogi na odrodzenie i pomszczenie krzywd. Gra rozpoczyna się atakiem na świątynię Shinsin, w celu zdobycia przechowywanego tam miecza.
Lord Yoshitsune będzie musiał zatem razem z mnichem Benkei ponownie stawić czoła całemu klanowi Heishi. Nie zostaną jednak oni pozostawieni sami sobie. Tym razem dostaną dwójkę pomocników, których gracze znają już doskonale z pierwszej części gry. Pierwszą postacią jest Shizuka. To kapłanka, która w Dawn of Samurai łączyła przyniesione przez nas kamienie Amahagene. Drugą postacią jest Lord Buson, który…a zresztą, jest to na tyle rewelacyjna sprawa, że musicie zobaczyć to sami. Każda z czterech postaci, jakimi możemy sterować w trakcie gry, ma swój własny pasek życia, oraz pasek Kamui. Dzięki temu przełączanie się między nimi w trakcie walki ma nieraz kluczowe znaczenie. Wybór postaci, którą chcemy mieć pod kontrolą odbywa się za pomocą przycisków kierunku, więc nie powinien nikomu sprawiać najmniejszych problemów.
Tak jak i poprzednia część, tak i Days of Blade to slasher. W trakcie gry wycinamy w pień zastępy słabszych lub mocniejszych wrogów, robiąc sobie co jakiś czas przerwy na nieodzowne starcia z Bossami, przybierającymi różne formy. W trakcie walki używa się w zasadzie tylko dwóch klawiszy. Kwadratu dla ataku „lekkiego” i trójkąta odpowiadającego za „potężny” atak. Trochę razi fakt, iż niezwykle prosto zacząć wyprowadzać bardzo konkretne combosy. Bardzo łatwo wtedy minąć się z wrogiem i wystawić na niezwykle niebezpieczny kontratak. Każdy z naszych bohaterów ma inną charakterystykę i sposób walki. Yoshitsune walczy dwoma mieczami i jest niezwykle szybki. Benkei nie rozstaje się ze swymi maczugami i choć jest sakramencko powolny, to trzeba mu przyznać, ze działa jak czołg. Sporo wytrzyma, a jak już trafi, to ino wióry lecą. Shizuka ze swoją nietypową bronią na uwięzi jest wygodna, gdy warto rozprawić się z wrogiem trzymając go na odległość, choć przyznam, iż walka w jej wykonaniu wymaga od gracza sporej precyzji w celowaniu w oponentów. Lord Buson ze swoją coś-jak-włócznią, jest takim trochę dziwnym odpowiednikiem Yoshitsune, choć jest zauważalnie wolniejszy i przez to raczej nie będzie wykorzystywany tak często jak nasz „główny” podopieczny.
Walka jest dynamiczna. Wrogów z reguły jest dookoła naszej postaci całe multum. Tak jak i pierwszej części gry, tak i teraz z pomocą przychodzi energia Kamui, dzięki której przenosimy swoje postrzeganie na wyższy poziom i możemy z łatwością kontrować ataki wrogów. Kamui uruchamiamy przyciskiem L1, a gdy już znajdziemy się w innym wymiarze postrzegania, należy naciskać odpowiednie klawisze, których symbole pojawiają się przy atakującym nas wrogu. Bywa, że wystarczy jeden przycisk, ale czasem trzeba wcisnąć ich kilka jeden po drugim, a i tak tych mocniejszych przeciwników takim sposobem nie zabijemy. Przynajmniej nie od razu. Co mi się spodobało, to fakt, że w odróżnieniu od poprzedniej części, teraz przyciski, które trzeba wciskać, aby kontra się udała, są dobrze wyeksponowane i nie ma kłopotu z ich rozpoznaniem.
Aby walczyć efektywnie, nawet bez użycia specjalnych mocy, będzie nam dane znaleźć w trakcie gry mnóstwo nowych broni dla każdego z bohaterów. Dodatkowo, w trakcie walk zdobędziemy specjalne kryształy, które pozwolą nam na ulepszanie uzbrojenia. Jest tu jednak mały problem. Ciosy jakie wykonują postacie są przypisane do broni. Dlatego zdarza się, że po zdobyciu nowej, z opisu lepszej i mocniejszej broni, nagle okazuje się, iż jest ona bezużyteczna ze względu na kiepskie uderzenia, jakimi dysponuje się trzymając ją w rękach. Szczęśliwie dostępna jest opcja natychmiastowego ich przełączania, co sprawia, że nawet te zupełnie bezużyteczne w normalnej walce, da się wykorzystać czysto sytuacyjnie.
Czas wspomnieć co nieco o technikaliach. Gra wykorzystuje możliwość sterowania ruchem kontrolera. Używane jest to do wykonywania wszelkich uników. Jednak ze względu na brak ustawienia czułości sensora, może się zdarzyć, że w ferworze walki, postać wykona unik zupełnie nie w porę. Dodatkowo opcja uników została też zaimplementowana pod prawym analogiem, co zaowocowało jednym z większych mankamentów gry, o czym za moment.
Graficznie Genji: Days of Blade jest bardzo ładny. Gra stara się trzymać ten japoński klimat samurajów i mitów. Piękne lokacje, tła, postaci wykonane ze sporą dozą dbałości o szczegóły. To się musi podobać. Jedynym graficznym elementem, do którego muszę się przyczepić jest wygląd Benkei. Nasz mnich wygląda jakby się zamerykanizował. W pierwszej części od jego postaci biła pewność siebie i pewne dostojeństwo. Teraz wygląda jak taki amerykański ziomal z wielką pałą na ramieniu, który pokaże tym wszystkim frajerom, gdzie ich miejsce. Zupełnie mi jego wygląd nie pasuje.
Dźwięk również na wysokim poziomie. Muzyka, która co prawda może po pewnym czasie denerwować, jest dobrana tak, aby podkreślać klimat. Jeśli tylko japońskie settingi są w kręgu naszych zainteresowań, to owe jękliwe dźwięki nie będą drażniły naszych uszu. Podobnie jak w części pierwszej dobrze radzę wszystkim, aby pomimo ustawienia na pierwszej planszy języka angielskiego, weszli w samej grze do zakładki Settings i ustawili język mówiony w grze na japoński. Klimat rozgrywki w tym momencie wznosi się ponad chmury. Granie z angielską ścieżką dźwiękową, mija się z celem. Zwłaszcza, że można sobie włączyć takowe napisy.
No dobra. Trochę wyżej wspomniałem o największym mankamencie gry. Jest to praca kamery. Co najgorsze, jest to tak makabrycznie skopany element, że skutecznie obrzydza grę, a nawet ją uniemożliwia. Kamera w każdej lokacji jest zamontowana na stałe w jednym miejscu i czasem tylko lekko się przesuwa, aby podążyć za postacią. Dodatkowo, jest ona położona strasznie blisko „powierzchni grywanej” przez co postaci na ekranie są olbrzymie i skutecznie zasłaniają widok. Nie dość na tym, zdarzają się momenty, gdy biegniemy korytarzem, kamera oddalona od nas o chyba kilka centymetrów patrzy nam prosto w twarz, a przed nami hordy wrogów, których nie mamy prawa w takiej sytuacji zauważyć. Wszystko to dałoby się przełknąć, gdyby istniała możliwość obracania widoku, ale takowej możliwości po prostu nie ma. Wrogowie potrafią się czaić w zakamarkach, do których kamera nie ma wstępu, a i nieraz przyszło mi w takich zakamarkach na ślepo walczyć. To przecież jakaś parodia sportu.
Sumując wszystko, można powiedzieć tylko jedno. Miało być pięknie, a wyszło nawet gorzej niż zwykle. Gra miała potencjał, można było zrobić rewelacyjnego slashera z grafiką HD i klimatem, a wyszedł koszmarek, w którym przeciwnikiem gracza jest nędzna kamera, skutecznie niszcząca przyjemność z gry, a momentami czyniąca ten tytuł niegrywalnym. Gdyby nie to, byłoby 8, może nawet 8,5. A tak muszę zjechać aż do 5,5.