Ocena: 7,0
Plusy:
+ nieszablonowa oprawa gry
+ hektolitry krwi i ogrom brutalności
+ wiele trybów rozgrywki
Minusy:
- fabularny chaos
- uproszczona animacja postaci
- dla niektórych nie do strawienia
Masakra do potęgi drugiej
Recenzowana tutaj gra jest kontynuacją wydanej w 2007 roku produkcji pod tytułem The Dishwasher: Dead Samurai, którą krótko można byłoby nazwać mieszanką Super Mario Bros z Ninja Gaiden. Takie karkołomne połączenie narodziło się w głowie jednego człowieka – Jamesa Silvy, który, jako miłośnik filmów z Brucem Lee, postanowił stworzyć grę i zgłosić ją do organizowanego przez Microsoft konkursu „Dream, Build, Play”, który miał na celu odkrycie nowych talentów wśród niezależnych studiów developerskich. Tytuł zdobył główną nagrodę i znacząco pomógł młodemu twórcy w wypłynięciu na szerokie wody, jakimi bez wątpienia można nazwać usługę Xbox Live Marketplace.
Rok 2011 przynosi nam kolejny tytuł Jamesa Silvy i założonej przez niego firmy SKA Studios. The Dishwasher: Vampire Smile to ciąg dalszy historii opowiedzianej cztery lata temu. Historii tak głupkowatej, a jednocześnie niebanalnej, że nie do końca wiem, jak by ją opisać. Dla tych z Was, którzy mieli okazję zagrać w poprzednika, najprostszym streszczeniem nowej odsłony Dishwasher będzie słynne już w branży zdanie „Bigger, Better and More Badass”. Ta niezwykle kreatywna wypowiedź Cliffa Bleszinkiego dotyczyła gry Gears of War 2 i jej różnic w stosunku do części pierwszej. Tutaj mamy dokładnie taką samą sytuację. Vampire Smile jest po prostu większy, lepszy i bardziej <CENZURA>.
Krew zmywana z naczyń
Na początek ciekawostka. Autor gry pracował swego czasu w restauracji i zajmował się tam zmywaniem naczyń. Najwyraźniej pracy nie miał zbyt wiele, bo to właśnie w tamtym okresie narodziła się w jego głowie postać tytułowego Pomywacza. Bohater jest samurajem i zajmuje się walką ze złem wszelakim. Roboty, zombie, wojownicy ninja i smutni panowie w garniturach stają na drodze bohatera i dokonują swego żywota (lub nieżywota – patrz wspomniani wyżej zombie) w ciągu zaledwie kilku sekund od ukazania się na ekranie telewizora. Akcja od samego początku rusza z kopyta i wszystko sprowadza się do ekstremalnej jatki połączonej z eksploracją wrażych terenów i pokonywaniem rozmaitych przeszkód terenowych. Najważniejsza jednak jest walka. W upuszczaniu krwi wrogom wspomogą nas specjalistyczne narzędzia, których na szczęście nie ujrzymy w punktach krwiodawstwa. Katana, tasaki, potężny młot bojowy, karabiny maszynowe, noże. Wybór całkiem spory i pomimo prostoty samej rozgrywki, ma niemałe znaczenie w trakcie walk z hordami nieprzyjaciół. Ilość rozczłonkowanych ciał idzie w tej grze w setki, zaś płyny ustrojowe leją się na wszystkie strony hektolitrami. Pomieszczenia po kilkudziesięciosekundowej walce wyglądają niczym ubojnia trzody chlewnej lub miejsce masowej egzekucji. To wszystko przedstawiono nam w konwencji standardowej dwuwymiarowej platformówki z banalnym systemem walki. Podobny gatunek reprezentowała sobą wydana w zeszłym roku gra Shank, która jednak stylistycznie nawiązywała do filmów Roberta Rodrigueza i przemoc traktowała z przymrużeniem oka. The Dishwasher: Vampire Smile to natomiast istna psychodeliczna masakra i idealne narzędzie walki w rękach przeciwników gier video.
Bohomazy znudzonego gimnazjalisty
Tak w skrócie można określić stronę graficzną The Dishwasher: Vampire Smile. Wszystkie postacie, tła i inne elementy wyglądają, jakby zostały żywcem wycięte z zeszytów nieuważających na lekcjach uczniów i wprawione w ruch. Większość widocznych na ekranie elementów to dwukolorowe płaskie obiekty, ubarwiane przez rozmaite rozbłyski i oczywiście przez tysiące wiader krwi. Akcję obserwujemy z boku i od czasu do czasu kamerzysta pozwala sobie na przybliżenie akcji, zapominając o ryzyku zachlapania płynami ustrojowymi. Pomiędzy poszczególnymi poziomami możemy zapoznać się ze zrealizowanymi w komiksowej konwencji przerywnikami filmowymi, które wprowadzą nas w meandry fabuły, lub ewentualnie pozwolą nam chociaż spróbować zrozumieć chorą wyobraźnię autora. Mimo niezbyt pozytywnych skojarzeń, oprawa wizualna gry to jeden z jej najmocniejszych punktów. Szaleństwa dziejące się na ekranie wyglądają niczym kreskówka dozwolona co najmniej od trzydziestego roku życia. Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to tylko do sztywnych ruchów postaci, którym wyraźnie brakuje kilku pośrednich klatek animacji. Co się zaś tyczy dźwięku, to oprócz odgłosów zarzynania, łamania kości, wyrywania wnętrzności i chlapania rozmaitych cieczy, naszym zmaganiom towarzyszy ostra gitarowa muzyka. W ucho jednak mi nie wpadła. To nie Halo.
Na zakończenie parę słów o dostępnych trybach. Mamy do wybory dwie ścieżki fabularne, w których poznamy losy Pomywacza i jego siostry Yuki (dwie osobne historie). Dostępny jest także tryb Arcade, który wprowadza trochę urozmaicenia w odwiedzonych przez graczy poziomach i tryb kooperacji. Całość jest w stanie przykuć do konsoli na wiele godzin, o ile oczywiście stylistyka gry nie odepchnie co bardziej wrażliwych graczy. Pomimo tonu tej recenzji, The Dishwasher to świetna gra, jednak nie dla każdego. Osobiście lubię takie wykręcone klimaty i dawkując sobie grę w rozsądnych porcjach, spędziłem w tym chorym świecie wiele wspaniałych chwil.