feat - castlevania los rec_1

Castlevania: Lords of Shadow – recenzja gry

Ocena: 8,0

Plusy:
+ fenomenalna oprawa A/V
+ długa i wciągająca opowieść, której koniec jest naprawdę epicki
+ ponad 20 godzin wspaniałego gameplayu
+ idealny przykład, jak powinno się robić reset serii
+ Lords of The Shadow to dopiero początek wspaniałej przygody

Minusy:
- kamera, kamera i jeszcze raz... kamera!
- kiepski dobór aktorów = słaby dubbing
- małe problemy z frame rate'm
- tylko jedna broń


Wierni fani serii Konami od ponad roku czekali na zupełnie nową Castlevanie, która nie przeszła tylko liftingu, ale została całkowicie stworzona od podstaw. Powróćmy jednak do czasów, kiedy to grafika 2D odgrywała poważną rolę, scrollowane gry były czymś normalnym, a dyskietki nikt nie traktował jak prehistorycznego nośnika danych. Simon Belomont – bo tak nazywał się bohater pierwszej odsłony serii – wyruszył do zamku w jednym celu: by zabić władcę wampirów, Draculę. Postać złożona z wielu pikseli musiała pokonać hordy zombiaków, szkieletów, wilkołaków oraz wielu innych, przeróżnych dziwadeł. Przed graczem stało nie lada zadanie, gdyż pierwszym poważnym wyzwaniem dla niego okazywało się być sterowanie. A dalej? No cóż…

Gdy pierwsza odsłona serii ujrzała światło dzienne, w świecie konsol królował NES, a opanowanie danej produkcji było naprawdę trudne. Wystarczył jeden zły ruch i nasz bohater spadał w przepaść, dotykał oponentów, co powodowało utratę życia. A gdy  nie wykonał czynności w odpowiednim momencie – najzwyczajniej w świecie ginął, bo czas reakcji pomiędzy padem a konsolą był bardzo zróżnicowany. Oczywiście nie są to wszystkie mankamenty starej Castlevanii. Mimo że posiadała mocno wyśrubowany poziom trudności, to udało jej się zdobyć rzeszę fanów, którzy do dziś zagrywają się w nią z wielką przyjemnością. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka prosta. Wcześniej wspomniany tytuł posiadał rzadko spotykany w dzisiejszych produkcjach klimat, który odgrywał większą rolę niż oprawa audio-wizualna czy bardzo irytujące sterowanie. Gracz potrafił spędzić wiele godzin przed telewizorem, przechodząc masę różnorakich poziomów po kilkanaście razy, aby w końcu dojść do ostatniej sali i stoczyć wspaniałą walkę z finałowym bossem – Draculą. Każda Castlevania charakteryzuje się tym, że zawsze nasza postać musi, prędzej czy później, pokonać króla wampirów. Fanom nigdy taki obrót sytuacji nie przeszkadzał, a nawet stał się czymś naturalnym, gdyż nikt nigdy nie wiedział, jak ten potwór znowu stanie na nogi i dlaczego. Nie da się ukryć, że 20 lat temu gry platformowe były bardzo popularne. Dziś ich rola nie jest już tak istotna, zaś sama formuła i gameplay mocno odchodzą od oldschoolowych standardów. Jeżeli kiedykolwiek graliście w jakąkolwiek Castlevanie i z wielką ochotą czekaliście na Lords of Shadow, to muszę was ostrzec: to już zupełnie inna produkcja. Nie zmienia to jednak faktu, że taki reset serii to dobry ruch ze strony Konami. Według mnie to zupełnie nowy start i ja, jako fan, jestem bardzo zadowolony po ukończeniu najnowszej odsłony. Zaraz dowiecie się dlaczego.

I’m Gabriel Belmont and I want to save the world.

Głównym bohaterem Castlevania: Lords of Shadow jest niejaki Gabriel Belmont – członek bractwa Rycerzy Światła, którzy chcą za wszelką cenę przywrócić równowagę na świecie, gdyż została ona mocno zachwiana. Ziemia i Niebo odcięto od siebie i teraz wszystkie kreatury z piekła rodem mogą bezkarnie zabijać niewinnych ludzi. I nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje… Wielu przestało wierzyć w Boga i odcięło się od Niego i religii. Wielu, jednak nie bractwo, które wysyła wojownika, aby rozwikłał tę zagadkę. Dlaczego tym wybrańcem stał się właśnie Gabriel? Wielcy mędrcy wierzą, że jego żona – która niedawno zginęła – chce im przekazać jakąś ważną wiadomość od Stwórcy. A że On sam nie może tego zrobić, gdyż  równowaga została zachwiana, to wybrał właśnie ją na pośrednika. Belmont nie do końca wierzy w taki obrót sytuacji, jednak nie chcąc się sprzeciwiać swoim zwierzchnikom, wyrusza w daleką podróż, której koniec będzie zupełnie inny niż przypuszczał. Okazuje się, że jest szansa, aby przywrócić Marię – żonę Belmonta – do życia. Niestety, aby coś takiego miało miejsce, Gabriel będzie musiał pokonać władców cienia i jednocześnie przejąć ich mroczne moce, które w jakimś stopniu zmienią naszego bohatera. Im dalej brnie ku swemu celowi, tym więcej ma on wątpliwości. Z każdą wygraną walką coś zyskuje i coś traci. To nie jest opowieść dla dzieci. To dorosła historia, której finał jest naprawdę imponujący i warto do niego dotrwać. Fabuła nowej Castlevanii to bardzo mocny punkt produkcji – jest ona dawkowana graczowi w tak precyzyjny sposób, że nie sposób się oderwać od konsoli. Nawet krótka przerwa w graniu może spowodować ogromny niedosyt, gdyż człowiek bardzo chce się dowiedzieć, co stanie się za chwilę.

Cała historia została podzielona na 12 długich rozdziałów, z czego każdy z nich posiada kilka mniejszych. Nie wszystkie są tak samo emocjonujące, gdyż czasami podrozdział kończy się w dość nietypowym miejscu. W jednym na przykład wskakujemy do jakiejś budowli, zaś w następnym już jesteśmy w środku. Gracz nie jest w stanie odgadnąć, jak zawarta w tej produkcji opowieść dalej się rozwinie, gdyż zwroty akcji są naprawdę ciekawie wyreżyserowane, lecz jednocześnie ciężkie do przewidzenia. Gołym okiem widać, że do przerywników i cut-scenek przysiadł sam Hideo Kojima, który doskonale wie, jak dobrze poprowadzić fabułę, aby człowiek cały czas był zaciekawiony. Anty-fani Metal Gear Solid mogą spać spokojnie, gdyż owe scenki są na tyle krótkie, by nie zmęczyć gracza; możecie zapomnieć o „interaktywnym filmie” – jak złośliwcy nazywają przygody Solida Snake’a. Dodatkowo, nie zabraknie naprawdę spektakularnych walk z ogromnymi bossami, które zdecydowanie przypominają starcia z tytanami w Shadow of the Colossus. Bardzo długo czekałem, aż ktoś podchwyci ten pomysł i w odpowiedni sposób zaimplementuje go do jakiejś produkcji. Dobrze, że pierwszym tytułem okazała się być nowa Castlevania. Przez 20 godzin – bo właśnie tyle zajmuje przejście tej gry – gracz jest prowadzony za rękę, ale w taki sposób, że nie ma możliwości się znudzić. W odpowiednich momentach dzieje się coś, co odpowiednio zachęca do dalszego grania. Nic, tylko pogratulować Konami.

It’s a hard way to achieve such level as Uncharted 2, but Castlevania is so close to it, so close…

Od samego początku twórcy Lords of Shadow zapowiadali, że ich gra nie tylko będzie wciągająca pod względem fabularnym, ale i zaprezentuje bardzo wysoki poziom oprawy graficznej. Czy udało im się dotrzymać słowa? Można powiedzieć, że tak, choć jest jedno, dość poważne „ale”. Jest nim kamera, która potrafi nieźle zdenerwować gracza. Chodzi dokładniej o jej ułożenie oraz brak możliwości zmiany perspektywy. Bardzo często zdarza się, że podążą ona za bohaterem w dość niepraktyczny sposób, przez co można nie dostrzec wielu ważnych przedmiotów, wskazówek, a nawet przeciwników. Niestety, obrót nie jest możliwy, więc momentami mocno się trzeba napocić, aby znaleźć coś, co tak naprawdę zasłania nam sama kamera. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mam na myśli oprawę wizualną, która nie raz potrafi wgnieść człowieka głęboko w fotel bądź kanapę, jak kto woli. Jeden z deweloperów wypowiedział dość kontrowersyjne słowa, ponieważ chciał wszystkich przekonać, że nowa Castlevania będzie wyglądać lepiej niż Uncharted 2 – jednak wcale tak nie jest. Faktem jest, że recenzowany tytuł można z czystym sumieniem nazwać efektownym; wiele scenerii zostało kapitalnie zaprojektowanych, a animacja – zarówno bohatera jak i innych postaci – stoi na wysokim poziomie, jednak nie dorównują one produkcji Naughty Dog. Zaczynając od animacji, która w dziele Mercurysteam potrafi ostro zwolnić, poprzez motion capture i mimikę twarzy, kończąc na samej rozgrywce i tempie akcji. W U2 człowiek nie ma chwili wytchnienia, ciągle coś się dzieje, a ilość FPS, nawet jeżeli spada, to naprawdę niezauważalnie i nie ma mowy, że jedne lokacje są wykonane gorzej od innych. W Lords of Shadow widać gołym okiem, iż graficy i programiści musieli się nieźle napracować, aby uzyskać taki efekt. Mimo wszystko jeszcze trochę im brakuje, więc słowa jednego z twórców były odrobinę nie na miejscu. Na pewno nikt nie powie, że grafika w tej grze jest średnia czy nawet słaba, gdyż byłoby to przekłamanie. W moim osobistym rankingu lepiej wypada jedynie God of War III (ze slasherów), zaś Uncharted 2: Among Thieves to piękno samo w sobie. Trzecie miejsce na podium wydaje się być niezłym wynikiem jak na produkcję, która jest tzw. restartem (resetem).

Odejdźmy od tematu oprawy wizualnej, a zajmijmy się dźwiękiem. Jedną z zalet większości dwuwymiarowych Castlevanii była właśnie muzyka, która do dziś przygrywa gdzieś w zakamarkach umysłów wielu graczy. Specjaliści od audio odrobili swoją lekcję, gdyż wiele melodii granych podczas rozgrywki naprawdę wpada w ucho, a ich tempo oraz nastrój pozwalają idealnie wczuć się w klimat tej gry. Niemało utworów sprawia wrażenie dość spokojnych, lecz w odpowiednim momencie potrafi znacznie przyspieszyć. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale jako gracz z długim stażem mogę śmiało stwierdzić, iż pod względem dźwiękowym nie ma się do czego przyczepić. Idąc dalej, nawet pochwalę twórców, gdyż dawno nie słyszałem tak dobrze dobranych kawałków muzycznych w produkcji od Konami. Niestety, nie obyło się bez kilku utworów, które jakością nie dorównują pozostałym. Można jednak spokojnie przymknąć na nie oko, gdyż jest ich tak mało, że nawet wielu z was ich nie dostrzeże. Inaczej ma się sprawa głosów – zarówno głównego bohatera jak i innych postaci. Dubbing nie należy do najlepszych i czasami może mocno człowieka zdenerwować albo znużyć. Jeżeli graliście w demo, to na pewno pamiętacie „magicznego konia” i jego epicki głos. Dodam tylko, że to nie jedyny występ takiej postaci w Castlevanii. Sam Gabryś również nie brzmi zbyt poważnie, ale nie przeszkadza to specjalnie w graniu. Najważniejsze, by w pełni wczuć się w klimat tej produkcji, bo rozkładanie jej na czynniki pierwsze to strata czasu i nawet God of War III mógłby w takiej sytuacji stracić nieco blasku.

Use the Holy Whip… Gabriel. It’s the ultimate weapon to destroy all evil minions of the Devil!

Lords of Shadow to – wypisz wymaluj – slasher z prawdziwego zdarzenia. System walki do złudzenia przypomina skrzyżowanie Devil May Cry z God of War, jednak nie zmienia to faktu, że w nową Castlevanie gra się naprawdę przyjemnie. Podstawową i jedyną bronią w tej grze jest święty krucyfiks, który posiada wiele przeróżnych zastosowań. W walce wykorzystujemy go jako potężny bicz. Można nim wykonywać ataki krótkie oraz o większym zasięgu. Te pierwsze zadają duże obrażenia, natomiast drugie nieco mniejsze, ale za to obszarowe. Na początku wędrówki Belmont nie potrafi wykonywać żadnych skomplikowanych ciosów łączonych, ale wraz z postępami w grze i zbieraniem doświadczenia staje się prawdziwym, świętym wojownikiem. Po małym upgradzie gracz może przyciągać oponentów niczym Scorpion z Mortal Kombat, następnie podrzucać w powietrze, by wykonać kilka efektownych ataków i na koniec zadać ostateczny cios. Nie zabrakło też itemów pomocniczych takich jak noże, którymi rzucamy w przeciwników, woda święcona (prawdziwa bomba dla oponentów), rozebrane wróżki, których zadaniem jest zdezorientować wroga, oraz demon – istny summmon rodem z japońskich gier rpg. Wymienione przedmioty można także ulepszać, zwiększać ich moc oraz ilość. Przykładowo, na początku gry możemy nosić jedynie cztery sztylety, ale po małym ulepszeniu ich maksymalna liczba zwiększa się do dziesięciu. Oczywiście znalezienie upgradów wcale nie jest takie proste i czasami trzeba się nieźle naszukać, aby je zdobyć, w czym zdecydowanie nie pomaga kamera.

Wracając do samej walki, po pewnym czasie Gabriel zyskuje dwie, bardzo istotne moce –  Holy i Shadow. Pierwszą włączamy wciskając L1. Wtedy bohater zaczyna świecić się na niebiesko i, dopóki pasek błękitnej many się nie wyczerpie, wszystkie ataki zadawane wrogom będą przywracały życie naszemu wojownikowi światła. Czy już pisałem, że w tej produkcji nie ma itemów, które przywracają HP Belmontowi? Jedyne co nas ratuje to Holy Fonts – posągi z zieloną poświatą, którą można zaabsorbować. Druga moc aktywuje się po wciśnięciu R2 i wtedy heros świeci na czerwono, a jego ataki zadają o wiele większe obrażenia. Wykorzystywanie tej umiejętności bardzo przydaje się przy starciach z bossami. Najlepiej używać Holy i Shadow naprzemiennie, dzięki czemu spokojnie można kontrolować pasek życia Gabriela i wykonywać ciosy o dużej sile rażenia. Wracając do krucyfiksu… Owa broń przyda się wam nie tylko w walce, ale i w wielu lokacjach, gdzie należy użyć tzw. Whip Gripa. Wciskając R2, bohater łapie się łańcuchem niczym Kratos i przemierza odległości, których w normalnych warunkach nie mógłby pokonać. Dodatkowo, nasz bicz potrafi rozkruszyć kamienne posągi, za którymi najczęściej pochowane są jakieś wartościowe skarby. Sami widzicie, że nie tylko walką żyje Belmont.

Twórcy zaczerpnęli także kilka pomysłów ze starusieńkiego Golden Axe, gdzie postacie mogły wykorzystywać przeróżne stworzenia do walki lub przemieszczania się do trudno dostępnych miejsc. Nie inaczej jest w Castlevania: Lords of Shadow. Najpierw walczymy z jakąś kreaturą np. wielkim pająkiem, potem dosiadamy go i zmuszamy do wykonania mostu ze swojej nici, po którym w dalszej kolejności przechodzimy. Zaraz po dobrze wykonanej robocie pozbywamy się insekta, zabijając go w bardzo szybki i humanitarny sposób. Takich sytuacji jest o wiele więcej, jednak zdradzanie kolejnych szczegółów mija się z celem. Najlepiej jak sami je odkryjecie, grając w tę produkcję.

Nadszedł czas na małe podsumowanie. Konami, idąc z duchem czasu i obecnie panującymi trendami, postanowiło zresetować swoją flagową serię. Przejście ze świata 2D do 3D zostało wykonane naprawdę dobrze. Fabuła to nadal mocny punkt nowej Castlevanii; nie zabrakło wielu niespodzianek, przepięknej oprawy audio-wizualnej oraz historii, której poznanie zajmuje ponad 20 godzin. Nie obyło się bez wpadek – kamera to istna porażka, a i dubbing nie powala. Ową produkcję mogę polecić wszystkim fanom Belmontów, slasherów oraz miłośnikom akcji przeplatanej z genialnie przeprowadzoną fabułą. Konami pracuje nad kolejną odsłoną, natomiast ja nie mogę doczekać się DLC, które już zostało zapowiedziane.

FacebookGoogle+TwitterPinterestLinkedInBlogger Post

Komentarze