Castlevania jest jedną z najstarszych marek z katalogu japońskiego giganta — Konami. Przez lata gromadziła wokół siebie miłośników eksploracji , olbrzymich zamków i walk z hordami wampirów, zombie, czy też innych, wykreowanych w japońskich umysłach dziwactw. Czas jednak płynął nieubłaganie i sięgająca czasów 8-bitowego NES’a konwencja, zaczęła delikatnie trącić stęchlizną.
Lekarstwem na stagnację serii miał być trzeci wymiar, w który seria przeskoczyła wraz z debiutem na Nintendo 64. Narodził się potworek, który odstraszał nie tylko konserwatywnych fanów Castlevanii, ale również pozostałych graczy. Słaba grafika, fatalne sterowanie i fakt, że w tym gatunku królował już inny wampir spod dłuta Crystal Dynamics sprawił, że Konami skoncentrowało się na reedycjach starszych odsłon na XBLA i PSN.
Ratunek dla podupadającej serii przyszedł nieoczekiwanie ze słonecznej Hiszpanii. Studio Mercury Steam, mające do tej pory na swoim koncie średnio przyjęte Blade of Darkness i Clive Barker’s Jericho, nawiązało współpracę z Konami w jednym, konkretnym celu – wskrzeszeniu marki Castlevania. Japoński gigant uwierzył w potencjał produkcji i oddelegował do współpracy jednego ze swych najbardziej zasłużonych pracowników, czyli Hideo Kojimę. Tak narodziła się Castlevania: Lords of Shadow (recenzję Nite’a znajdziecie tutaj) – tytuł odcinający się od poprzedników zarówno w kwestii mechaniki, jak i fabuły. Zamiast mozolnego przeczesywania labiryntów, gracz prowadzony był za rączkę po liniowych korytarzach, tocząc setki walk i rozwiązując proste zagadki. Konwencja wyjątkowo dobrze się sprawdziła, a tytuł zyskał spore uznanie w oczach zarówno graczy, jak też recenzentów. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że bliżej mu było do God of War, niż starszych odsłon serii. O sukcesie zadecydowała forma, w jakiej twórcy podali swe dzieło – świetny system walki, fantastyczna oprawa graficzna i poważna fabuła, której daleko było do przesadnego japońskiego dramatyzmu. Mercury Steam uratowało wielce zasłużony tytuł przed zapomnieniem i wiadomym było, że prace nad kontynuacją ponownie powierzone zostaną zdolnym Hiszpanom.
Nie wszystkim, bowiem część zespołu oddelegowana została do innego projektu związanego z marką – Castlevania: Lords of Shadow – Mirror of Fate. Skrojona na potrzeby przenośnej konsoli Nintendo 3DS gra miała być swoistym łącznikiem pomiędzy pierwszą, a drugą odsłoną i wywiązała się ze swego zadania nad wyraz dobrze. Niestety, posiadacze handhelda Ninny nie docenili starań dewelopera i gra sprzedała się co najwyżej średnio, przegrywając z kolejnymi odsłonami Pokemonów, Animal Crossing, czy też produktami z Mario w tytule. Konami dało jednak produkcji drugą szansę, wydając odświeżoną reedycję na XBLA i PSN, oczywiście z obowiązkowym dopiskiem HD w tytule. Decyzja jak najbardziej słuszna, zwłaszcza w obliczu nieuchronnie zbliżającej się premiery pełnoprawnej kontynuacji.
Na początku drobna uwaga, która może okazać się przydatna dla wszystkich zainteresowanych recenzowaną tu odsłoną – nie jest to zminiaturyzowana wersja hitu ze stacjonarnych konsol. Pomimo podobieństw, zwłaszcza stylistycznych, Castlevania: Lords of Shadow – Mirror of Fate HD jest klasyczną, dwuwymiarową platformówką z dosyć dużym nastawieniem na walkę i eksplorację. Pomimo wykorzystania w pełni trójwymiarowych obiektów, kamera sporadycznie zmienia perspektywę, koncentrując się na klasycznym ujęciu 2D. To spory ukłon w stronę fanów klasycznych odsłon Castlevanii, jak również graczy, którym do gustu przypadły jedne z najciekawszych produkcji z oferty XBLA – Shadow Complex i Dust: An Elysian Tail, które zrecenzowałem tutaj. Całość rozgrywki sprowadza się teraz w równym stopniu zarówno do walki, jak i eksploracji rozległych labiryntów, plądrowania skrzyń, czy też pokonywaniu sprytnie ulokowanych platform. Poszczególne składowe mechaniki dobrano w przyzwoitych proporcjach, dzięki czemu monotonia jest jednym z ostatnich słów, jakie przychodzą mi do głowy w trakcie gry. Sterowanie nie należy do wybitnie skomplikowanych – dwa rodzaje ataku, skok, blokowanie i uniki stanowią podstawy systemu walki z hordami wrogów. Najważniejszym czynnikiem decydującym o pomyślnym dobrnięciu do napisów końcowych, jest małpia zręczność w trakcie potyczek, przydatna przy mierzonych co do centymetra skokach aptekarska precyzja i pamięć wzrokowa, wsparta odpowiednio rozwiniętym zmysłem dedukcji. Niby dużo, jednak w porównaniu do staroszkolnych odsłon Castlevanii, ta jawi się niczym spacerek po parku. Taki już znak czasów, w których przyszło nam grać.
Jak już wcześniej wspominałem, historia kontynuuje wątki z Castlevania: Lords of Shadow, oferując czterech grywalnych bohaterów. Epizodyczny występ znanego już Gabriela Belmonta jest tylko wstępem do fabuły, w której główne skrzypce zagrają jego potomkowie Trevor i Simon, a także znany z wcześniejszych odsłon wampir Alucard. Przemilczę historię kryjącą się w linijkach kodu recenzowanej tu gry, by nie psuć niespodzianki graczom, którzy za produkcję Mercury Steam zamierzają się dopiero zabrać. Każdy bohater charakteryzuje się innymi umiejętnościami, co po części rekompensuje graczom praktycznie zerowy wpływ na rozwój opisujących ich statystyk. Jedni lepiej radzą sobie w walce, inni z kolei dysponują lepszymi predyspozycjami motorycznymi. Ta różnorodność sprawi, iż często przyjdzie nam wracać do wcześniej odwiedzanych lokacji, by korzystając przykładowo z podwójnego skoku lub dostać się w niedostępne wcześniej rejony mapy. Tak, niesławny backtracking jest tu obecny, jednak nie powoduje irytacji i wydaje się usprawiedliwiony przynależnością gatunkową Mirror of Fate.
Jak z przeskokiem w High Definition poradziła sobie oprawa graficzna? No cóż… nie ma się co czarować – Nintendo 3DS wydajnościowym potworem nie jest, ustępując pola nawet smartfonom ze średniej półki. Mercury Steam nie pokusiło się praktycznie o żadne usprawnienia, koncentrując się na podbicu rozdzielczości i podmianie sporej części tekstur. Rozczarowuje niska ilość detali, sprytnie maskowanych na małych wyświetlaczach. Wersja HD bezlitośnie obnaża trochę kanciaste modele postaci i niezbyt rozbudowany drugi plan, niemniej pod względem stylistyki wszystko wygląda nader przyzwoicie. Ciekawe projekty zamków, lasów, lochów i podziemnych labiryntów mile łechcą narząd wzroku i sprawiają, że techniczne niedoskonałości kodu zepchnięte zostają na dalszy, mniej istotny dla odbioru całokształtu plan. Podobać mogą się przerywniki animowane utrzymane w kreskówkowej stylistyce, choć trochę mocno kontrastują z oprawą właściwej rozgrywki. Warstwa dźwiękowa trzyma przyzwoity poziom – dobry voice acting i klimatyczna muzyka idealnie komponują się z obrazem wyświetlanym na ekranach telewizorów.
Podsumowując, Castlevania: Lords of Shadow – Mirror of Fate HD jest solidnym uzupełnieniem pełnoprawnych odsłon ze stacjonarnych sprzętów, chociaż w swoim gatunku ma dosyć sporą konkurencję. Wspomniane wcześniej Shadow Complex i Dust: An Elysian Tail są produkcjami zdecydowanie ciekawszymi i, co równie ważne, lepiej się prezentującymi. Niestety, w przeciwieństwie do recenzowanej tu gry, dostępne są jedynie dla właścicieli Xboksów 360. Fani serii nie powinni się jednak zastanawiać, bo zyskują około 10 dodatkowych godzin w ulubionym uniwersum pełnym krwi, kłów, pazurów i stęchłych lochów.