Ocena: 8,5
Plusy:
+ II WŚ (wolę od współczesności)
+ ciekawa i zróżnicowana kampania
+ audio i video
+ tryb dla wielu graczy
Minusy:
- czemu nie mogę zniszczyć tej furmanki?
- problem ze znalezieniem meczu w trybie dla wielu graczy
- RZADKO spadający framerate.
Seria Call of Duty – marka sama w sobie. Moim skromnym zdaniem jeden z lepszych shooterów w historii gier elektronicznych, a na pewno najlepszy traktujący o drugiej Wojnie Światowej. Pierwsza część nieco eksperymentalna, z akcjami w stylu Działa Nawarony dla samotnych wilków. Druga, lepsza wg. mnie, nastawiona na tylko na akcje grupowe. Trzecia – tylko wersja konsolowa – nie znam, nie grałem. Czwarta, osadzona w obecnych realiach, odświeżyła nieco tego tasiemca, wprowadzając miłe urozmaicenie i bardzo ciekawe misje. O trybie dla wielu graczy wspominać nie trzeba. A jak się sprawuje część piąta? Czytajcie, a się dowiecie.
Call of Duty: World at War zabiera nas z powrotem na fronty największego konfliktu zbrojnego w dziejach ludzkości. Znowu przyjdzie nam się zmierzyć z niemieckim okupantem. Jednak druga część kampanii odbiega od dotychczasowych standardów i rozgrywa się na wyspach cesarstwa japońskiego. Także malkontenci i marudy nie mają powodu nucić przeboju z dawnych lat: „..ale to już było.” Odpowiednio wcielamy się w postać żołnierza armii czerwonej i amerykańskich marines. W każdym przypadku prowadzeni jesteśmy przez mentora. Co ciekawe, w obu przypadkach głosów użyczyły gwiazdy dużego i małego ekranu: ZSRR – Gary Oldman (!!!), USA – Kiefer Sutherland aka Jack Bauer. Trzeba przyznać, że oboje wypadli w swoich rolach rewelacyjnie. Oldman mówi z ciekawym rosyjskim akcentem, Sutherland nie pozostaje w tyle. Duży plus.
Jak już został napisane wcześniej, do przejścia dostajemy dwie kampanie. Przeplatają się one pomiędzy sobą, kilka misji po stronie radzieckiej i wio na Pacyfik. Mnie osobiście ten zabieg nie przeszkadza wczuć się w grę, a nawet pomaga. Nie czuje się zmęczenia otoczeniem i stanowi miłą odskocznie. Misje zostały bardzo dobrze przemyślane, a poziomy ciekawie zaprojektowane. Jak można się domyślić kampania Związku Radzieckiego kończy się zdobyciem Reichstagu. Droga do tego będzie jednak długa, kręta i wyboista. Dane nam będzie bowiem prowadzić najlepszy czołg ówczesnego okresu – T34 z 85 mm działem na wieży. Będzie też misja a`la zabawa w Czernobylu z „czwórki”. Będziemy uciekać przez płonące budynki, zabijać wrogich generałów, pieczętując dobitnie zwycięstwo Armii Czerwonej. Również zmagania na Pacyfiku nie będą nudzić. Pamiętacie misję z dodatku do drugiej części Call of Duty, tę, gdzie siedzimy w bombowcu i prujemy do Messerschmittów? Będzie coś podobnego, a nawet lepszego. Dostaniemy też w nasze ubłocone łapki moje ulubione narzędzie mordu – miotacz płomieni. Ale o tym za chwilę.
Poprzednia część była oceniana dwojako. Większość osób narzekała na krótką kampanię dla pojedynczego gracza. Za to wychwalano tryb dla wielu graczy. Jak to wygląda w tym przypadku? Kampania wydaje się nieco dłuższa i jest nieco bardziej zróżnicowana. Tak jak pisałem wcześniej czeka nas masa atrakcji. Tryb multiplayer również nie pozostawia wiele do życzenia. Mapy są ciekawe, odpowiednio dobierane do rodzaju rozgrywki i ilości graczy. Mamy możliwość stworzenia naszego idealnego wojaka, bowiem oddano nam kilka wolnych slotów, gdzie możemy dowolnie dodawać i zmieniać bronie, granaty, wzmocnienia pancerza, poprawienia siły ognia czy dodania celowników. Jest tego sporo. Dla gubiących się w tej czynności twórcy zaimplementowali podstawowe klasy: lekki strzelec, ciężki strzelec itd. Oczywiście nie mogło zabraknąć trybu kooperacji. W sumie z trzema kolegami lub osobami nieznanymi możemy przejść całą kampanie, pojedyncze, wybrane misje lub genialną planszę, którą odblokowujemy po przejściu całej kampanii w trybie dla pojedynczego gracza. Brawa dla Treyarch za pomysł.
W trybie dla wielu graczy możemy rozwijać własną postać za sprawą punktów zdobywanych w różnoraki sposób. Najbardziej oczywistym jest zabicie przeciwnika lub wygranie meczu. Jednak punkty można zainkasować także za zdobycie flagi, utrzymanie pozycji czy tzw. Challenges (wyzwań). Cóż to takiego? Można je określić mianem mini-trofeów. Informacje o ich zaliczeniu widzimy na ekranie i dostajemy za nie określoną, przeważnie sporą ilość oczek. Ilość tych oczek przekłada się z kolei na nasz poziom, ten zaś na odblokowywanie dodatkowych broni, perków, granatów, celowników itd. Wyzwania są przeróżne, np. zabicie danej ilości wrogów z określonego typu broni, przeżycie (lub nie) skoku z określonej wysokości, zniszczenie pojazdu itd. Można je powtarzać, co sprawia, że awans naszej postaci można skutecznie przyspieszyć. A im wyższa ranga, tym więcej plansz i trybów gry odblokowanych. Zdecydowanie warto.
No dobrze, ale czym będziemy mogli wyzwalać ten zniszczony i niewdzięczny świat? Pukawek mamy sporo. Dla każdej ze stron przydzielono odpowiednie bronie, które możemy zmieniać w trakcie gry. Tak więc jeżeli preferujemy broń niemiecką, strzelamy do Niemiaszka, odbieramy karabin i dalej radośnie eksterminujemy wrogów. W kampanii amerykańskiej dostajemy wspomniany wyżej miotacz płomieni. Idealnie nadaje się on do podpalania traw i palm. Jest to o tyle istotne, gdyż skośnoocy szaleńcy tylko czekają na lekkomyślnego marines, aby ten podszedł do nich, ukrytych w trawie i rzucić się na niego nieśmiertelnym okrzykiem „Banzai!”. Na palmach zaś siedzą poukrywani snajperzy. Ciężko ich czasem dostrzec, dlatego miotacz płomieni wydaje się tu być narzędziem idealnym. Tak samo w ciasnych pomieszczeniach. Wadą jego jest relatywnie krótki zasięg. Coś za coś.
Oprawa Call of Duty: World at War trzyma poziom poprzednich odsłon. Kolory są naturalnie oddane, animacje poprawne i dobrze odwzorowane. Modele postaci są ładne, tak samo pojazdy. Wybuchy, strzały, rozerwane ciała, wszystko wygląda bardzo naturalnie. Miałem nawet wrażenie, że gra jest nieco bardziej mroczna niż poprzednie części. A muzyka z ekranu głównego mogłaby nawet wskazywać, że mamy do czynienia z jakimś horrorem. Również oprawa dźwiękowa zasługuje na pochwałę. Muzyka jest klimatyczna (również ta podczas samej rozgrywki), okrzyki bojowe brzmią naturalnie, każda broń ma swój charakterystyczny dźwięk. Nie ma za wiele elementów, do których można się przyczepić.
Oczywiście gra ta nie jest idealna. Otoczenia nie da się zniszczyć, a przynajmniej nie w takim stopniu jak w Battlefield: Bad Company. Szkoda, bo ten element z pewnością wiele by wniósł do rozgrywki. Czasami także podczas zabawy w trybie dla wielu graczy konsola ma problem z dotarciem do odpowiednich meczy. Może to nieźle wkurzyć i spowodować frustrację, gdy nie możemy się połączyć nawet ze znajomymi, a program radośnie wyświetla napis, że w trybie sieciowym jest 102 452 graczy. Na szczęście, gdy już się połączymy, lagów prawie nie uświadczymy. Niekiedy też, ale naprawdę bardzo rzadko, daje się zauważy spadek ilości klatek na sekundę. Nie jest to jednak nazbyt częste i nie razi w oczy. Również map do trybu dla wielu graczy mogłoby być więcej. Ale z drugiej strony i 100 pewnie byłoby by za mało.
Podsumowując, nowy Call of Duty to kawał dobrego kodu, który zapewni masę frajdy na długie zimowe wieczory. Pomimo kilku niedociągnięć gra jest godna polecenia i z pewnością dostarczy masę frajdy. A zaimplementowane trofea tylko tę frajdę spotęgują. POLECAM!