Ocena: 8,5
Plusy:
+ humor
+ fabuła singlowa
+ Gold Rush
+ system respawnów w single i multi
+ możliwość totalnej demolki
Minusy:
- tylko jeden tryb sieciowy
- single player to w zasadzie tylko dodatek
- AI naszych towarzyszy
Battlefield to seria sieciowych strzelanek znana chyba każdemu graczowi. Nie jest ważne, czy ją kochałeś, czy nienawidziłeś. Można niemal bez pudła uznać, że o niej słyszałeś. Seria odniosła pożądany sukces, więc EA razem z DICE postanowili dać nam kolejną odsłonę zatytułowaną Battlefield: Bad Company.
W Bad Company gracz wciela się w Prestona Malowe, żołnierza, który miewał problemy z przełożonymi i z tego względu trafił do Kompanii B, zwanej przez wszystkich Bad Company. Nazwa wzięła się stąd, że w jej skład wchodzą ludzie, o których można powiedzieć, że są indywidualistami. I jest to bardzo łagodne określenie. Niesubordynacja, to dla nich chleb powszedni. Po prostu malownicze towarzystwo.
Kompania B bierze udział w wyimaginowanej (przez twórców gry) wojnie z Rosjanami. Zadanie, jakie przed nimi zostaje postawione wypełniają w zasadzie bez zarzutów, choć w swoim indywidualnym stylu. Problem pojawia się, gdy naprzeciw nich stają jacyś nieznani najemnicy. Nie chodzi o to, że są twardzi i niezniszczalni. Chodzi o fakt, że chłopaki dowiadują się, iż owi najemnicy są opłacani złotem… w sztabkach. Tak oto pojawia się dla naszej Bad Company pewna alternatywa w życiu. Po co walczyć za jakieś ideały i oddawać życie w imię wyższej sprawy. Przecież można robić to samo, mając za cel skrzynkę złota… albo i kilka skrzynek. Tak więc chłopaki porzucają wojnę, którą toczy ich kraj, a zaczynają własną, prywatną i na pewno bardziej opłacalną.
W tym momencie powinniście się zastanowić, o czym ja do cholery piszę. Przecież Battlefield to gra sieciowa, a ja tu nakreślam jakąś fabułę. Zgadza się, seria BF to zabawa sieciowa, jednak, jako że Bad Company to gra wydana jedynie na konsole nowej generacji, twórcy dali nam do rąk również tryb single player. O ile podłączenie do netu na PC jest w zasadzie normą, o tyle sieciowanie PS3 lub X360 już tak oczywiste być nie musi.
Tryb dla pojedynczego gracza jest całkiem sympatyczny. Historia skupia się na poczynaniach naszych dzielnych wojaków i ich złotym celu. Dlatego też sam konflikt i jego otoczka staje się jedynie mało istotnym tłem. No, może nie tak do końca mało istotną, bo w końcu można przez nią zginąć. A właśnie… kwestia śmierci w singlu, skoro już ten temat się pojawił. Zgon gracza rozwiązano całkiem ciekawie. Preston po śmierci odradza się w najbliższym punkcie kontrolnym. Nie wiąże się to jednak z cofnięciem akcji. Ci, których udało nam się ubić pozostają martwi. W zasadzie wychodzi na to, że przeważające siły wroga można skubać „po kawałku” aż do skutku. Miła rzecz, bo eliminuje element frustracji, gdy giniemy ciągle przywaleni przeważającymi siłami wroga i nie dajemy rady przeskoczyć takiego momentu w grze. Tu w końcu wrogowie padną wszyscy, a Komapnia B pomaszeruje dalej.
No właśnie, w wielu momentach widać pewne niedociągnięcia trybu dla pojedynczego gracza. Pomimo całkiem fajnej historyjki, gra sprowadza się do przemieszczania się z jednego punktu do drugiego, a następnie eliminacji grupy wrogów. Po wyczyszczeniu terenu z nieprzyjacielskich jednostek, B Company rusza po prostu dalej. Troszkę to nuży po dłuższym czasie. I choć twórcy gry starają się urozmaicić nam te działania, rzucając na front różne pojazdy, czy pozwalając na eksterminację wrogów przy pomocy artylerii, to jednak pewien niesmak pozostaje.
Taki sam niesmak pojawia się przy oglądaniu w akcji naszych towarzyszy, sterowanych przez konsolę. Niby gramy na next-genach, gdzie AI ma być lepsze niż gdziekolwiek, a nasi towarzysze broni to jakieś niezorganizowane ciołki. Przynajmniej czasami. Nie ma dla nich nic lepszego, jak władować się nam pod lufę, kiedy prujemy serią po stanowiskach nieprzyjaciela. I jeszcze się oburzają, że dostali serią po krzyżu.
Mimo wszystko w singla warto zagrać. Czas przy nim spędziłem bardzo miło. Gra jest przepełniona humorem, w specyficznym wydaniu. Najlepszym na to dowodem są teasery, które wypuszczano przed premierą gry, na przykład ten, który „nawiązuje” do serii Metal Gear Solid. A w innych oberwało się Gears of War, czy Rainbow SIx.
No ale dość o singlu. Sercem każdego Battlefielda są rozgrywki w sieci.
W Bad Company dostajemy do rąk tylko jeden tryb gry sieciowej, nazwany Gold Rush. Zasada jest prosta. Dwie drużyny, jedna broni złota, druga stara się je zdobyć. Aby zapobiec zbytniemu rozproszeniu sił na mapie, złoto jest dostępne partiami. Najpierw należy zdobyć/zniszczyć pierwsze skrzynie, aby uzyskać dostęp do kolejnych. Daje to ciągłą ostrą walkę. Nie zdarzyła mi się sytuacja, gdy atakujący spacerkiem poszli po złoto, bo obrońcy pilnowali skrzynek w innym miejscu.
Do dyspozycji graczy jest oczywiście szeroki wachlarz broni, pojazdów i wszelkiego ekwipunku, takiego jak C4, czy markery do naprowadzania pocisków przeciwpancernych. Do tego mamy też klasy postaci, dzięki czemu gra się ciekawiej. Na początku to obrona ma lepiej. Atakujący wydają się być jak kaczki na odstrzał, jednak zdobywając kolejne skrzynki ze złotem, zyskują możliwość otrzymania coraz to lepszego wsparcia sprzętowego. Może się wydawać, że powoduje to efekt spirali. Im więcej złota zdobędą napastnicy, tym łatwiej przychodzi im gra i obrońcy nie mają co myśleć o zwycięstwie. Nie jest to jednak do końca prawdą. Gra jest przez cały czas dość dobrze zbalansowana.
Jeśli w innych sieciówkach denerwowała Was konieczność dotarcia na miejsce walki po respawnie, to w Bad Company zostaniecie miło zaskoczeni (albo i nie, bo zaraz Wam zdradzę, co dodano). Otóż odrodzić można się oczywiście w bazie, jak to zwykle bywa, ale również bezpośrednio na polu walki. Koniec z szukaniem rozróby, teraz można trafić z miejsca w sam jej środek.
Choć Gold Rush jest całkiem ciekawym trybem, to jednak przydałoby się dorzucić jeszcze przynajmniej jeden. Nawet taki, który jest już znany miłośnikom serii. Ograniczenie do jednego trybu nie jest najszczęśliwszym wyjściem, nawet jeśli tryb ten jest całkiem dobry.
Czas teraz na słów kilka o technikaliach.
Graficznie Battlefield: Bad Company na pewno nie rozczarowuje. Jest bardzo ładny i jeśli można tak napisać, realistyczny. Troszkę blado wypadają wybuchające pojazdy, ale można to w zasadzie pominąć. Ważnym elementem gry jest głośno wieszczona możliwość zniszczenia wszystkiego, co znajduje się na mapie. Może z tym określeniem „wszystkiego” nieco przesadzono, ale na bank da się zniszczyć znakomitą większość obiektów, na jakie się natkniemy. Kojarzycie może taką scenę z filmu Predator, kiedy to jeden z żołnierzy pruje z miniguna w gąszcz drzew? Niemal identyczny efekt ścinania gałęzi i mniejszych drzew można zobaczyć w Bad Company. Przyznam, że mordka mi się uśmiechnęła na ten widok. Ale drzewa to mały pikuś. Najważniejsza jest możliwość niszczenia budynków. Pamiętacie jak w innych grach wkurzali Was snajperzy, siedzący za parapetami, czy kawałkami ścian, niewrażliwi na bliskie wybuchy granatów lub pocisków z rpg? Teraz koniec z takimi numerami. Wystarczy dobrze rzucony granat, czy pocisk burzący, a niekiedy seria z ciężkiej broni pokładowej, aby tego typu „osłony” stały się wspomnieniem. Niszczenie całych domów, czy mostów dzięki artylerii? Proszę bardzo. Leje po bombach? A gdzie i ile sobie życzycie? Pod tym względem silnik gry sprawuje się rewelacyjnie. I choć siedzi w człowieku świadomość, że to wszystko skrypty, to jednak serce się raduje.
Dźwiękowo też jest całkiem dobrze. Muzyczka, jaka sączy się z głośników podczas słuchania radia jest całkiem przyjemna. Odgłosy tła, takie jak silniki pojazdów, krzyki wrogów, czy wystrzały też się dobrze wkomponowują w całość. Jedynym zgrzytem dla mnie jest fakt, iż nie można włączyć sobie wyświetlania napisów w grze. Czasem nie mogę podłączyć słuchawek, a muszę grać z nieco przyciszonym głosem. Brak subtitli, powoduje że uciekają mi dialogi. Troszkę to irytuje.
Jak można podsumować Battlefield: Bad Company? Bardzo prosto. To naprawdę dobrze zrobiona gra. Miłośnicy serii, którzy grali w odsłony PeCetowe nie powinni narzekać, chyba że będzie ich bolał tylko jeden tryb Multi. Szczerze powiem, że jeśli nie macie zamiaru bawić się w tryb multiplayer, to zakup Bad Company powinniście dobrze przemyśleć. Dla pojedynczego gracza łatwo znajdą się lepsze tytuły. Tu tryb single powinien być traktowany jako trening i przerywnik w rozgrywkach z żywymi przeciwnikami. Ale jeśli lubicie rozgrywki w sieci, to nowy Battlefield jest dla Was. Polecam bez wahania.