Ocena: 6,0
Plusy:
+ samoloty, helikoptery, bombowce
+ działko pokładowe
+ grafika i udźwiękowienie
+ niezła zręcznościówka…
Minusy:
- …która potrafi wkurzyć i znużyć
- szczątkowy realizm
- skrypty
- nudny CRA
Mali chłopcy pragną nieraz zostać strażakami, albo policjantami, albo pilotami. O ile te dwa pierwsze zawody są w miarę łatwe do przyuczenia, o tyle zawodowym pilotem — szczególnie wojskowym — zostać już nie jest tak łatwo. Dla tych, którym nie jest dane latanie i wykonywanie misji na polecenie dowództwa, z pomocą mogą przyjść producenci gier elektronicznych. Jeśli jednak ktoś myśli, że najnowsza produkcja Namco Bandai Ace Combat: Assault Horizon pozwoli im poczuć się jak prawdziwy pilot – jest w błędzie. Chociaż refleks i szybkie palce jak najbardziej się przydadzą.
Najnowszy Ace Combat nie jest bowiem symulatorem lotu, a “jedynie” grą zręcznościową osadzoną wysoko (a czasem nisko) nad ziemią. Sprawdźmy zatem, czy jest przynajmniej zręcznościówką udaną.
Jak łatwo się domyślić, fabuła absolutnie nie jest odkrywcza. Mamy konflikt, zagrożenie dla sporej części populacji, odpowiedzialnego za to człowieka i głównego bohatera — Williama Bishopa. Będzie sztampa, “amerykańskość” i pompatyczna muzyka. Oprócz wspomnianego Bishopa, wcielimy się także w dwie inne postaci, co usprawiedliwia urozmaicenie misji o latanie helikopterem oraz bombowcem, a nie tylko myśliwcem.
Samo prowadzenie maszyn jest łatwe i proste do opanowania. Zwiększamy / zmniejszamy prędkość, skręcamy, wykonujemy uniki, unikamy ognia. Każdy, kto wcześniej zetknął się z jakąkolwiek grą zręcznościową, polegającą na celowaniu i oddaniu strzału sobie poradzi. Głównym elementem jest bowiem przycupnięcie na ogonie wrogiej maszyny i jej zestrzelenie. Można dokonać tego tradycyjną metodą, czyli namierzając ją i odpalając rakietę. Można jednak skorzystać z CRA (Close Range Assault), który polega na wciśnięciu R2+L2 w odpowiednim momencie. Nadarza się to zawsze, gdy wroga maszyna mija nasz samolot odpowiednio blisko. Wskakujemy wtedy jej na ogon i jedynym zadaniem jest utrzymanie jej w czerwonym okręgu. Gdy systemy skutecznie namierzą adwersarza odpalamy rakiety. Po tym, albo oglądamy nieźle przygotowaną scenkę, gdzie pojazd rozpada się na milion kawałków, albo, co bystrzejszy, wróg zdąży odpalić race, które ściągną rakiety i zabawa zaczyna się od nowa. Oczywiście CRA jest bardzo fajnym umilaczem pościgów i zabawy w “kotka i myszkę”, ale po jakimś czasie potrafi znużyć. Z drugiej strony, jest jedynym sposobem na pozbycie się wrogich dowódców. Na szczęście, poza tym przypadkiem nie ma przymusu korzystania z tego rozwiązania.
Wspomniałem, że można latać helikopterem oraz bombowcem. Oprócz tego istnieje misja, w której trzeba przetrzebić zastępy wroga działkiem pokładowym helikoptera AC-130. Nie ma wtedy oczywiście mowy o wpływie na tor lotu. Jest on z góry zaplanowany. Zresztą same skrypty stanowią sporą cześć kodu tej gry. Ma się dziać sporo i dzieje się.
Samych samolotów jest kilkanaście, np. F-22 Raptor, czy F-117. Ich wybór jest jednak sporą bolączką, ponieważ źle dobrane uzbrojenie i typ może skutecznie utrudnić wykonanie misji. Często trzeba wtedy rozpocząć zabawę od nowa, a stąd już krok od frustracji, która akurat w tego typu grach nie jest szczególnie pożądana (co innego Dark Souls).
Warto wspomnieć o realizmie, a raczej jego braku. Jest on wprawdzie usprawiedliwiony ze względu na charakter rozgrywki. Niemniej, radosne odbijanie się AH-64D Apache od budynków, czy niemal natychmiastowe wytracanie potężnych prędkości może nieco zrazić. Moje narzekactwo pozwolę sobie usprawiedliwić tym, że jednak cały czas serwuje się graczowi historyjkę i tło, gdzie prowadzi potężne maszyny bojowe, które powinny podlegać prawom fizyki. Niestety, grając w Assault Horizon nie czułem się jak krótko przystrzyżony as lotnictwa, a jak wąsaty pilot motolotni z turbodoładowaniem. Z całym szacunkiem dla wąsatych pilotów motolotni.
Sam tryb dla pojedynczego gracza wystarcza na około 7 godzin, czyli tyle ile w bieżących zręcznościówkach można się spodziewać. Zwiedzimy sporo miejsc, od Afryki, przez USA, a nawet zaśnieżoną Moskwę. Z kolei tryb dla wielu graczy oferuje trzy tryby rozgrywki: typową rozwałkę, zwaną potocznie deathmatchem, zajmowanie wrogiej bazy oraz atak na stolicę. Dwa ostatnie pozwalają się bawić nawet 16-tu graczom naraz, w drużynach ośmioosobowych.
Graficznie Assault Horizon prezentuję się nieźle. Modele samolotów i helikopterów są wykonane bardzo starannie i dokładnie. Tereny prezentują się przyzwoicie, chociaż podczas bitewnej zawieruchy i tak nie będzie czasu, żeby je podziwiać. Modele budynków to jedyne, do czego można się przyczepić. Są wykonane dość oszczędnie w detale. Warto także nadmienić, że oprócz dziennych misji, polatamy także podczas burzy, czy w nocy. Dźwiękowo jest dobrze — szczególnie sekcja muzyczna wypadła pozytywnie. Muzyka zmienia się, dostosowując do tego, co dzieje się akurat na ekranie. W pamięć nie zapada, ale stanowi fajne tło.
Zatem, zagrać, czy nie zagrać? Muszę przyznać, że samemu mi ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony mamy bowiem niezłą grę zręcznościową, z dobrą grafiką i udźwiękowieniem, która jednak nie każdemu może przypaść do gustu. Zawiedzie się ten, kto będzie się chciał doszukać jakichkolwiek oznak realizmu, czy wciągającej i emocjonującej fabuły. Gra niestety nie broni się sama, potrafi spowodować znużenie i frustrację. Dodatkowo nie sądzę, aby wiele osób grało w ten tytuł za, powiedzmy, dwa kwartały. Nie mogę z czystym sumieniem polecić wam tego tytułu i zachęcić do wydania na niego swoich pieniędzy w ciemno. Jeśli zatem powyższe narzekania autora nie zniechęciły was i pragniecie tego typu gier – kupujcie. Jeśli jednak macie wątpliwości – bierzcie Battlefield 3. No, ewentualnie Modern Warfare 3.