feat - deadlight rec

Deadlight – recenzja gry

Ocena: 9,0

Plusy:
+ fenomenalny wygląd
+ przygnębiający klimat
+ emocjonująca rozgrywka

Minusy:
- tylko dla jednego gracza
- mogłaby być dłuższa


Powiem to wprost – jestem miłośnikiem cyfrowej dystrybucji. Co prawda nie lubię wpychanych na siłę DLC, a gry wolę mieć zapakowane w pudełka i poukładane alfabetycznie na regałach (pachnie pedantyzmem, ale założę się, że wielu kolekcjonerów robi to samo), jednak daleki jestem od krytykowania tej formy sprzedaży. Skąd moja sympatia do niematerialnych treści? Bo tylko na cyfrowym rynku szansę na zaistnienie dostają małe ekipy, których po prostu nie stać na wydanie pudełkowych blockbusterów. Przeglądając oferty Xbox Live Arcade i PlayStation Network, nie raz natrafić można na prawdziwe perełki, których próżno szukać na sklepowych półkach. Super Stardust HD, Limbo, Chime, Trials Evolution, obie części Trine, Fez, Dead Nation i Shadow Complex. Wymieniać mógłbym jeszcze przez dłuższy czas, ale mija się to z celem. Co rusz pojawiają się kolejne wyśmienite produkcje, a najświeższym przykładem jest Deadlight, który na chwilę obecną dostępny jest wyłącznie na konsolach Microsoftu.

Akcja gry toczy się w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku w kolebce muzyki grunge, czyli Seattle. Niezwykle groźna epidemia zdziesiątkowała mieszkańców, a ulice zaroiły się od hord żywych trupów, których jedynym pragnieniem jest zagłębienie zębów w ludzkiej tkance. W takich oto niesprzyjających okolicznościach poznajemy naszego protagonistę – Randalla Wayne’a. Wysoki i zaniedbany mężczyzna koło czterdziestki, przypominający koczujących na polskich dworcach kolejowych bezdomnych. Już w otwierającej grę scenie bezwzględnie zabija jedną ze współtowarzyszek, która samowolnie opuściła kryjówkę i wróciła pokąsana przez zombie. Niestety, odgłos wystrzału przyciągnął do magazynu kolejne fale nieumarłych, zmuszając nieliczną grupę ocalałych do ucieczki. Randy został sam w opuszczonej hali i skierował swe kroki ku wyjściu. Jego jedynym celem w życiu pozostało odnalezienie zaginionej żony i ich małej córeczki. Zadanie to wymagać będzie od niego trzeźwego umysłu, małpiej zręczności i zimnej krwi. Przydadzą się także wygodne buty, bo droga do łatwych należeć nie będzie.

Pierwszy kontakt z tytułem robi niesamowite wrażenie, w dużej mierze za sprawą oprawy. Podobnie jak w przypadku Shadow Complex, także w Deadlight zastosowano nieśmiertelny silnik Unreal Engine w jego trzeciej inkarnacji. Te dwa tytuły są idealnym potwierdzeniem tezy, że potężne narzędzie Epic poradzi sobie nawet z dwuwymiarowym platformerem. Oczywiście dwa wymiary odnoszą się tylko do perspektywy ukazującej akcję, bo wszystkie obiekty na ekranie mają formę brył, a nie płaskich bitmap. Shadow Complex wyglądał wspaniale, jednak artyzm, z jakim Tequila Works wykreowało swój świat wbija w glebę z kolosalnym impetem. Deadlight wygląda po prostu fenomenalnie. Paradoksalnie, na pierwszy plan wybija się odległe tło. Wnętrza budynków odwzorowano z niesamowitym pietyzmem. Opuszczone zakłady przemysłowe, zdewastowane mieszkania, stadion futbolowy, rozległe kanały i dziesiątki innych lokacji. Może zabrzmi to dziwnie, bo w dalszym ciągu opowiadam o grze platformowej w klasycznym, ubiegłowiecznym ujęciu, ale grafika jest tu niezwykle realistyczna. Kunszt projektantów swe apogeum osiąga na otwartych przestrzeniach. Zimne, ciemnoniebieskie niebo, które po chwili zostaje poszarpane przez błyskawice, opustoszałe autostrady z dziesiątkami wraków, majaczące w oddali ruiny budynków, poszarpane i trzepoczące na wietrze bilbordy. Wszystko wygląda wprost fenomenalnie i z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że Deadlight jest jedną z najładniejszych gier obecnej generacji, niezależnie od platformy i sposobu dystrybucji.

W przeciwieństwie do niezwykle szczegółowo eksponowanych lokacji, bohaterowie dramatu spowici zostali w półmroku. Przez większą część gry widzimy tylko ciemny zarys Randalla, nasuwający skojarzenia z Limbo i OutLand. Tu i ówdzie wkradną się jednak dyskretne promyki światła, które dobitnie pokazują trzeci wymiar postaci. Krwiożercze zombie nie imponują już tak swą szczegółowością, jednak majaczący w oddali czarny kontur z krwistoczerwonymi oczami potrafi zasiać niepokój. Autorzy zastosowali tu bardzo ciekawy i efektowny patent – przemierzając świat gry zauważyć możemy na odległym planie przeciwników, którzy wydają się tylko kolejnym elementem bogatego krajobrazu. Wyobraźcie sobie zatem, jak bardzo zdziwiłem się, gdy podczas spokojnego rekonesansu zauważyłem biegnących z oddali zgniłków, którzy niebezpiecznie skracali dystans względem mego bohatera i rzucili się za nim w szaleńczy pościg. Świetny motyw. Równie pięknie wypadają efekty świetlne. Przebijające się zza okien promienie słoneczne tańczą wokół postaci, rzucając piękne refleksy na wszystkie strony.

W obliczu nieustannych zachwytów nad jakością grafiki zapomniałbym o kolejnym istotnym elemencie układanki – animacji. Randy Wayne porusza się z niebywałą naturalnością. Płynnie przechodzi ze spokojnego spaceru w trucht, a potem w sprint. Efektownie macha kończynami w trakcie dłuższych skoków, a zawracając, czuć przez moment bezwład jego potężnej sylwetki. Oponenci także zachwycają realizmem swych ruchów, o ile oczywiście można w tym przypadku mówić o jakimkolwiek realizmie u nieboszczyków. Krótkie kroki, zachwiania równowagi, problemy z pokonywaniem niewielkich przeszkód terenowych i całkowity brak instynktu samozachowawczego, który objawia się bezmyślnymi upadkami z dużych wysokości i definitywnym końcem ich jakże marnego nieżywota. Warto zresztą wykorzystać ostatnią z wymienionych cech przeciwników w trakcie bezpośrednich spotkań. Widok wypadających przez okno hurtowych ilości ciał wywołuje ciarki na plecach i ukazuje w pełnym świetle bezwzględność przedstawionego świata.

Dźwięk prezentuje wysoki poziom, choć nie robi już tak dużego wrażenia, jak grafika. W trakcie komiksowych przerywników usłyszeć możemy dialogi pomiędzy ocalałymi bohaterami, choć na ogół towarzyszyć nam będą przemyślenia Randalla Wayne’a. Aktorzy dobrani zostali dobrze, jednak szału nie ma. Drażnił mnie trochę teksański akcent. Znacznie lepiej brzmi pojawiająca się z rzadka muzyka. Leniwe, niepokojące dźwięki i zawodzące wokale budują mroczny klimat i ze swego zadania wywiązują się znakomicie. Odgłosy wystrzałów, łamanych kości i rozrywanych przez ostrza korpusów przedstawiono niezwykle sugestywnie, a całość komponuje się w udaną mieszankę dźwiękową i nie sprawia zawodu.

Oprawa to nie wszystko, bo Deadlight jest przede wszystkim doskonałą grą. Szukając porównań, najłatwiej wskazać trzy tytuły z odległej przeszłości: Another World, Flashback i Heart of Darkness. Większość czasu spędzimy na eksploracji rozległych lokacji i unikaniu ataków wszechobecnych zombie. Walka zepchnięta została na margines, bo chaotyczne wymachiwanie strażackim toporem szybko pozbawia bohatera sił, a amunicja do broni palnej jest w świecie gry towarem deficytowym. Potrzeba zatem odrobiny wyobraźni, by radzić sobie w pojedynkę z przeważającymi siłami wroga. Na przykład Randy potrafi zagwizdać, by zwabić bezmyślnych oponentów w pułapkę i uniknąć niepotrzebnej konfrontacji. Na drodze staną też proste zagadki. Czasem trzeba coś aktywować, przesunąć lub zrzucić, by uzyskać dostęp do kolejnych pomieszczeń. Warto dokładnie eksplorować świat gry, bowiem autorzy porozrzucali wiele ukrytych przedmiotów, które rzucają odrobinę światła na tajemnice, którymi spowite jest Seattle. Zaginione kartki z notesu bohatera, zdjęcia, wycinki z gazet i dowody osobiste. Na każdy z poziomów przypada kilka ukrytych przedmiotów i tylko odnalezienie wszystkich umożliwi zaliczenie gry na sto procent. W tym miejscu odniosę się do jednego z najpopularniejszych zarzutów skierowanych przez innych recenzentów – czasu potrzebnego na przejście gry. Trzy akty zaliczone w niespełna trzy godziny to rzeczywiście mało. Lizanie ścian w poszukiwaniu sekretów doda niecałą godzinę i mamy tytuł z głowy. Źle? Z jednej strony tak, bo przygoda kończy się zbyt szybko. Czas wydłużyć można dzięki trzem ukrytym w świecie gry przenośnym konsolom, które starszym graczom skojarzą się momentalnie ze słynnymi „ruskimi jajeczkami”. Mini gierki wzorowane są jednak na hitach z ostatniej dekady i parodiują m.in. gry muzyczne i taneczne. Wszystko oczywiście na jednokolorowym wyświetlaczu LCD z namalowanymi nań wzorami imitującymi tło. Kolejne chwile spędzić można podczas przeglądania wspomnień bohatera, na które składają się wszystkie odnalezione przedmioty.

Uniwersum Deadlight pochłonęło mnie bez reszty i zabrało pięć godzin z życia, z czego trzy na właściwą rozgrywkę. Dla mnie to nie jest mało, bo zamierzam do gry wracać wielokrotnie. Rozumiem pretensje, gdyby pojawiła się w pudełku i kosztowałaby prawie dwie stówki. A tak mogłoby być, czego idealnym przykładem jest The Gunstringer. Tymczasem produkcja Tequila Works to ważące 2 gigabajty monstrum, którego cena wynosi w tym przypadku „tylko” 1200 MSP. Ile czasu zajęło Wam przejście Another World? Przy którymś z rzędu podejściu zaliczało się go w niespełna pół godziny, a kosztował aż ćwierć ówczesnej pensji. Heart of Darkness był niewiele dłuższy, a kosztował równie dużo. Dlatego pretensje pod adresem Deadlight, który jest równie udaną produkcją, są dla mnie absolutnie bezpodstawne. Kosztuje przecież znacznie mniej, oferując zabawę na równie wysokim poziomie. Może zbyt krótką, ale klimat, wykonanie i wrażenia płynące z rozgrywki zapewnią Wam masę zabawy.

FacebookGoogle+TwitterPinterestLinkedInBlogger Post

Komentarze