Procesor: Intel Core i7-5820K@4.0GHz
Pamięć: 16 GB RAM DDR4@2666MHz
Karta graficzna: Asus Strix GTX970 OC 4GB
System: Windows 8.1 x64
Klawiatura: Logitech G910 Orion Spark
Myszka: Logitech G402 Hyperion Fury
Słuchawki: SteelSeries Syberia v3 Prism
Światła migające w rytm nadjeżdżających radiowozów migały bardzo sprawnie, nie było również problemu z czasem dotarcia na miejsce zbrodni, czyli załadowania obszaru. Nie zdarzyły mi się żadne zacięcia broni czy ścięcia obrazu.
Seria Battlefield ma już wyrobioną markę, chociaż zdarzają się i potknięcia, jak przy ostatniej odsłonie oznaczonej cyferką 4. Tym razem jednak włodarze Electronic Arts zrezygnowali z olbrzymiego pola walki, pojazdów, a nawet i samych deweloperów poprzednich odsłon, czyli DICE, na rzecz świeżego ujęcia tematu przez Visceral Studios. Oto przed Wami Battlefield: Hardline… Whoop, whoop!
Battlefield zawsze kojarzył się z armiami, czołgami, samolotami i całą resztą sprzętu dla każdego fana wojskowości. Zawsze mieliśmy też do czynienia z armią Stanów Zjednoczonych, która stara się dzielnie krzyżować plany innemu mocarstwu: Rosji, Chinom czy ich wcześniejszym wariacjom. Tym razem Visceral Studios postanowiło zabawić się w policjantów i złodziei. Oczywiście nie mogło się obyć bez standardowej klasyfikacji w trybie wieloosobowym, więc mamy do czynienia z tymi dobrymi obywatelami Stanów oraz Latynosami, Afroamerykanami czy innymi Meksykanami. Dosłownie World Police!
Skoro już znamy skalę, to przyjrzyjmy się na początek rozgrywce dla jednego gracza. Kampania jest bardzo przyjemna, a poszczególne rozdziały, czy raczej mapy, zamknięte zostały w formie stylizowanej na telewizyjny serial policyjny. W związku z tym uraczeni zostaniecie wstawkami „W poprzednim odcinku…” oraz „W kolejnym odcinku…”. Może brzmi to śmiesznie, ale sprawdza się całkiem dobrze. Tym bardziej, że każdy z poszczególnych 11 epizodów, licząc również prolog, trwa od 10 do 40 minut, więc pozwolić sobie na krótką sesję w postaci jednego fragmentu gry, a następnie wrócić do rozgrywki z pełnym wstępem fabularnym. Nawet zakończenie i podsumowanie każdego z rozdziałów stylizowane jest na menu serwisu Netflix. Jak to jest z fabułą? Cóż: jeśli widzieliście jakikolwiek serial policyjny lub film akcji, to w zasadzie wiecie wszystko… Visceral nie pokusiło się o nic interesującego, a same postaci są płaskie, niczym przejechana walcem płyta kompaktowa. Ba! Niemal z zegarkiem w ręku można wyznaczyć wszystkie „zwroty” akcji lub momenty, które miały zaskoczyć, a nawet zszokować. Wszystkiemu barw dodaje pełny dubbing, gdzie aktorów i aktorki pokroju Kelly Hu, Benito Martineza czy Freda Tatasciore’a zastąpiono polskimi odpowiednikami. Dzięki temu nie zabrakło również znanego wszystkim Grzegorza Pawlaka, który, niczym stary wyga, rzuca bluzgami na lewo i prawo. Brzmi to naprawdę komicznie, szczególnie w momencie, kiedy jego głos kojarzony jest ostatnio głównie ze Skipperem, czyli Szefem z Pingwinów z Madagaskaru. Zakładam jednak, że nie taki był zamysł polskiego oddziału Elektroników.
Skoro już wiemy, że fabuła jest tylko dla picu i nikt się do niej nie przyłożył, to spójrzmy na tę „filmową” mechanikę rozgrywki w trybie dla jednego gracza. Przede wszystkim najważniejsza zmiana: nie dostajemy żadnych punkcików za zabijanie! Otóż to! Jako prawdziwy detektyw, nawet po nieuniknionym zwrocie fabularnym, musimy wszystkich straszyć odznaką i ich aresztować zamiast publicznie dokonywać egzekucji. W końcu to współczesne USA, a nie jakaś komiksowa wizja a’la Sędzia Dredd, więc ulice nie mogą spływać krwią, prawda? Dodatkowo status i poziom naszego profilu rośnie w miarę odkrywania śladów i dowodów za pomocą smartfona, którego nie powstydziłby się sam Bruce Wayne: rentgen, satelitarne oznaczanie celu, skanowanie odcisków palców – czego to on nie ma. Żeby nie było za dobrze, to nie możemy z nim biegać, a jak już kawałek przebiegniemy, to trzeba go kulturalnie schować do kieszeni i wyciągnąć ponownie, aby kontynuować zabawę w stróża prawa. Wspomniałem o aresztowaniach, czyli jednym z ciekawszych aspektów gry. Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki trzech rosłych Latynosów wyposażonych w AK-47 nie stwierdziło na widok jednego chłopka-roztropka z odznaką, że chyba lepiej się poddać. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy nawet po (spoiler!) ucieczce z konwoju więziennego główny bohater nadal nosił przy sobie odznakę i mógł aresztować każdego napotkanego kryminalistę! Świat od razu zrobił się bezpieczniejszy. Szkoda tylko, że domyślny przycisk odpowiedzialny za rzucenie przestępcy na przysłowiową glebę i zakucie go w kajdanki umieszczony jest obok broni do walki wręcz, która to automatycznie zabija jednym trafieniem… Żeby urozmaicić trochę rozgrywkę w trybie jednoosobowym, Visceral postanowiło porozrzucać akta kilku spraw kryminalnych na wszystkich poziomach i zmusić graczy do odkrycia ich oraz samych dowodów. Każde zamknięte dochodzenie przyniesie korzyść w postaci Battlepacka w wersji Gold do otwarcia na Battlelogu. Nie warto.
Załóżmy jednak, że należycie do tej części społeczeństwa, która kupuje gry z serii Battlefield nie dla trybu fabularnego, ale żeby bawić się na wieloosobowym polu walki. Nie wiem, jaka idea przyświecała twórcom przy pomyślę na zmianę utartego schematu gry, za który wszyscy pokochali serię od DICE. Tym razem stajemy po stronach nucących „Whoop! Whoop! That’s the sound of the police” oraz „Bad boys, bad boys…”. Jak nietrudno zgadnąć: większość potyczek przeniosła się na tereny miejskie, a co za tym idzie ograniczony został arsenał pojazdów. Okazuje się, że nie tylko pojazdów, ale również broni, bo przecież policjanci i złodzieje, niezależnie, jakimi filmami akcji się kierują, nie mają dostępu do niektórych z gnatów. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że każda z klas posiada aż CZTERY, to nie literówka, bronie do wykorzystania? Można ten arsenał poszerzyć o kolejne cztery ze strony przeciwnej, ale trzeba za to zapłacić, na szczęście jedynie walutą z gry. W ten sposób stajemy się posiadaczami aż OŚMIU „różnych” flint. Dlaczego w cudzysłowie? Ponieważ poszczególne bronie różnią się w zasadzie jedynie wyglądem zewnętrznym, a do każdej należy też dokupić wyposażenie za wyfarmioną, niczym w grach MMO, gotówkę. Tutaj jest już trochę lepiej, bo mamy do dyspozycji kilka do kilkunastu różnych celowników, wykończeń lufy oraz uchwytów, zależnie od wybranego rodzaju broni. Niestety: jedno odblokowanie daje nam element tylko dla danej giwery. Jakby tego było mało musimy również pozbierać gotówkę nawet na takie rzeczy, jak chociażby granaty, maski gazowe czy haki do wspinaczki. Nic, tylko jeździć w kółko!
Otóż to: w Hardline najlepszym i najszybszym sposobem zdobywania gotówki i punktów jest jazda wokół punktu kontrolnego w szybkim samochodzie. Zabijanie przeciwników odeszło do lamusa! Teraz na czasie i na samym szczycie trendów jest zrobienie z Battlefielda symulatora NASCAR. Jednak czego innego oczekiwać po zmniejszeniu map czy nawet zrezygnowaniu z możliwości niszczenia otoczenia, jak miało to miejsce chociażby w Battlefield 3? Owszem, zostało w grze umieszczone słynne Levelution, ale jego wpływ na rozgrywkę jest bardzo ograniczony i stanowi raczej wspomnienie pomysłów z BF4. Żeby graczom się nie nudziło, twórcy umieścili w Hardline różnego rodzaju smaczki i dowcipy. Ciężko nazwać inaczej możliwość jazdy czteroosobową kanapą, która potrafi wykonać tak zwanego roadkilla, czyli rozjechać wrażego przeciwnika. W zasadzie to tyle ze smaczków, ale z niecierpliwością czekam na kolejne w Season Passie za jedyne 150 złotych. Może też ktoś się szarpnie na nowe bronie, tak zupełnie przy okazji?
Z dziennikarskiego obowiązku odnotuję jeszcze, że Battlefield: Hardline oferuje w sieci zabawę dla 64 graczy jednocześnie, ale wtedy na mapie robi się zwyczajnie zbyt tłuczono. Szczególnie przy zastosowanym kodzie sieciowym, który jest po prostu tragiczny. Do dyspozycji chętnych do zabawy, których to ilość maleje z tygodnia na tydzień, oddano aż 9 map, na których możecie się bawić aż w 8 trybach. Co prawda chyba tylko dwa lub trzy były faktycznie testowane i są w miarę interesujące, natomiast resztę wrzucono na siłę, a rozgrywki w takim Heist potrafią skończyć się, zanim ostatni gracz dołączy do rozgrywki.
Na deser zostawiłem sobie oprawę graficzną i audio. Tutaj jest chyba najlepiej, bo ciężko zepsuć działający całkiem sensownie silnik poprzez zmianę wyglądu skórek czy ograniczenie elementów. Miłym akcentem graficznym jest nadanie postaciom z trybu fabularnego wyglądu aktorów, którzy podkładają im głosy. W związku z tym grafikę jak najbardziej wypada pochwalić. Co do udźwiękowienia, to moje uczucia są tutaj bardzo mieszane, o czym wspomniałem przy okazji omawiania dubbingu warstwy fabularnej. Zazwyczaj więcej niż odgłosy wystrzałów czy kilka słów z ust towarzyszy nie usłyszycie, chociaż pojawiają się również utwory muzyczne, jak wspomniane „Whoop, whoop”. Ku mojemu zaskoczeniu, Battlefield: Hardline wykazał się również obsługą klawiatury Logitech G910: opcje powodowały zmianę podświetlania na motyw strony, do której przystąpiłem i niebiesko-czerwonego migotania podczas rozgrywki dla jednego gracza. Nawet tutaj widać lenistwo twórców Hardline.
Battlefield: Hardline jest produktem, który powinniście omijać możliwie najszerszym łukiem. Mamy tutaj do czynienia z klasycznym skokiem na kasę, stąd też pewnie główny tryb w rozgrywce multi nosi nazwę Heist. Sama produkcja powinna być rozdawana za darmo lub w bonusie do pakietu DLC do BF3 lub BF4, bo na nic innego nie zasługuje. Dla niektórych interesująca może okazać się kampania. Pod warunkiem, że ostatnie dwadzieścia lat spędziliście w piwnicy i nie oglądaliście filmów akcji.