the-last-guardian-screen-03

The Last Guardian – recenzja gry



Fumito Ueda, to człowiek, którego posiadacze konsol Playstation znają z takich niesamowitych produkcji jak ICO, czy Shadow of the Colossus. Obie te gry wyłamywały się ze standardowego nurtu elektronicznej rozgrywki i dawały graczom cos więcej. Niezwykłe doznania emocjonalne. Coś, co sprawiało, że kiedy kolejne Residenty, Assassiny, Battlefieldy, czy Unchartedy powoli zacierają się w pamięci, te dwa tytuły zawsze będą mocno wyryte w naszych głowach.

Kolejna gra Fumito Uedy miała dołączyć do tego grona niesamowitych dzieł sztuki elektronicznej rozgrywki. Przez dziesięć lat tworzenia, dała jednak oczekującym na nią graczom wystarczającą liczbę powodów do kilku zawałów serca. Odkładania, cisza informacyjna, niejasne losy, widmo przerwania prac. The Last Guardian przez pewien czas leżał na tej samej półce, co Duke Nukem Forever, jeśli chodzi o datę premiery. W końcu jednak gra została ukończona i pojawiła się na rynku. Czy warto było czekać?

the-last-guardian-screen-01

The Last Guardian ma bardzo ciekawą konstrukcje fabularną. Przez większość gry nie mamy żadnego pewnego punktu zaczepienia, poza jednym. Wiemy na pewno, że dorosły człowiek, opowiada nam swoją historię. Zatem to, w czym bierzemy udział już się wydarzyło i jest jedynie wspomnieniem. Poza tym nic nie wiadomo. Odpowiedzi na wszelkie trudne pytania dotyczące fabuły, pojawiają się dopiero w ostatnich godzinach gry. Do tego czasu najważniejsze wydaje się obserwowanie jak rozwija się relacja między ludzkim bohaterem gry, a Trico.

No właśnie. Trico. Czyli dziwna hybryda ptaka, kota, psa i nie wiadomo czego jeszcze. Niby to gryf, niby to jeszcze inna hybryda. Relacje naszego bohatera z Trico na początku są dość chłodne. Bestię znajdujemy w dość fatalnym stanie. Ranną, głodną, wycieńczona i nastawioną nieufnie do wszystkiego, co nie jest nią. Powoli zaczynamy budować pewnego rodzaju porozumienie, a może nawet przyjaźń. Wszystko po to, aby zyskać wsparcie w trakcie naszych podróży. Trico bowiem zapewni naszemu bohaterowi wsparcie na wielu płaszczyznach. Podwiezie nas gdzie trzeba na grzbiecie, pomoże dostać się do zbyt wysoko położonych miejsc, powali wrogów, a nawet rozwali co trzeba tajemniczą błyskawicą znikąd.

the-last-guardian-screen-02

Co ciekawe mimo rozwijania tej więzi przez całą grę, nie dojdziemy do momentu, w którym Trico jest nam całkowicie posłuszny. On nadal będzie miał co jakiś czas swoje widzimisię i nie zawsze przyjdzie, gdy go zawołamy. Z jednej strony jestem świadom, że to wszystko skrypty, ale z drugiej są one tak świetnie zrobione, że ma się poczucie prawdziwej inteligencji i osobowości tej bestyjki.

Tłem do tej opowieści o dwóch towarzyszach z różnych gatunków jest gra zręcznościowo-logiczna. To może trochę brutalne spłycenie The Last Guardian, ale tak właśnie jest. Nasz bohater musi skakać po platformach, przeciskać się przez niewielkie szczeliny, pływać po podziemnych jeziorach, wspinać się na półki skalne. Co jakiś czas trzeba rozwiązać jakąś zagadkę, która pozwoli nam przejść dalej. Oczywiście nie mam tu na myśli dosłownych zagadek. To nie tak, że ciągle będziecie odgadywać jakieś słowa, układać puzzle, czy coś w tym rodzaju. Owe zagadki to najczęściej sytuacje w stylu: „No dobra, stoję w wielkim pomieszczeniu, tam są drzwi, ale zamknięte. Co mam zrobić, żeby je otworzyć?”. I tu pojawia się wielkość tej gry.

the-last-guardian-screen-06

Mimo iż można ją spłycić do określenia zręcznościowo-logiczna, to ten logiczny element jest niemal mistrzowsko zrobiony. Żeby znaleźć rozwiązanie tych wszystkich problemów nie wystarczy myśleć sztampowo i liniowo. Trzeba naprawdę wyjść poza ramy standardu. Na szczęście, jeśli mocno się zatniemy możemy liczyć na drobną pomoc od gry. Pomoc na tyle subtelną, że czasem będziemy pewni, że sami wpadliśmy na rozwiązanie problemu bez żadnej pomocy z zewnątrz.

I w zasadzie mógłbym piać z zachwytu nad The Last Guardian do samego końca, gdyby nie fakt, że jest kilka rys na z pozoru nieskazitelnym tytule.

Pierwsza rzecz, która nieco mnie irytowała, to ten główny tandem, czyli nasz bohater i Trico. Bardzo przypomina mi zabieg zastosowany w ICO, gdzie nasz bohater musiał zaopiekować się Yordą. Tyle, że tam, to gracz był odpowiedzialny za ochronę dziewczyny. To gracz był bohaterem, a Yorda dziewczyna w opałach. W The Last Guardian mam wrażenie, że role zostały odwrócone. Niby wyciągamy na początku gry włócznie z rannego Trico i odpinamy jego łańcuchy, ale ciągle miałem wrażenie, że to nie my uratowaliśmy jego, tylko on nas. To, że w zasadzie jesteśmy na łasce tej bestyjki nie do końca pozwalało mi poczuć tę budującą się między tą dwójką więź. Miałem wrażenie jakiejś sztuczności i wciskania mi tego na siłę.

the-last-guardian-screen-04

Druga sprawa, to zmora gier zręcznościowych. Przeciwnik, z którym nie da się w żaden sposób walczyć. Praca kamery. Matko, jak ta kamera potrafi wariować. Jak uwielbia ustawiać się w miejscach, które zupełnie nie pomagają w ogarnięciu sytuacji na ekranie. Ile razy leciałem w przepaść, bo kamera nie raczyła dobrze pokazać odległości, jaką mam pokonać skokiem. Ile razy walczyłem też ze sterowaniem by wdrapać się na kręcącego się Trico. To rzeczy, które w tego typu grach powinny być dopieszczone do granic. Tu niestety zdarzają się potknięcia.

I w końcu oprawa graficzna. The Last Guardian miał być cudowny, przepiękny i zapierający dech w piersiach. I faktycznie czasami taki jest. Ale tylko dzięki całości krajobrazów, jakie niekiedy podziwiamy. Kiedy przyglądamy się bliżej, niestety nie widać wspaniałości, jakie może oferować PS4. To raczej późne czasy Playstation 3. Piękne, ale tekstury czasem biją po oczach zeszłą generacją. Nie ma się co dziwić, zważywszy na to, kiedy wystartowała produkcja gry. Na szczęście ta „brzydota” zupełnie nie wpływa na rozgrywkę. Dość szybko staje się ona po prostu cechą gry i nie zwracamy już na to takiej uwagi.

the-last-guardian-screen-05

Jak zatem podsumuję The Last Guardian? Czy dziesięć lat spędzonych w produkcji odcisnęło swoje piętno? Na pewno tak, co już wypomniałem grze z okazji grafiki. Jednak gra, jako całość moim zdaniem pomyślnie przebrnęła przez deweloperskie piekiełko. Po dziesięciu latach dostaliśmy porządny tytuł, w którym choć niektóre rzeczy mogą zgrzytać, to czuje się rękę Fumito Uedy. Miałem uczucie uczestniczenia w czymś nieco większym niż po prostu skakanie po platformach, czy uciekanie przed wrogami. Czułem się momentami jak podczas przemierzania pustkowi w Shadow of the Colossus. Jak w trakcie wspinania się po wielkich bestiach, czy jak w czasie badania zamku w ICO. The Last Guardian pod względem grywalności wytrzymał próbę długiej produkcji. Może nie jest kolejnym cudem świata w grach wideo, ale na pewno jest bardzo dobra gra, która daje graczom coś więcej niż tylko satysfakcję z przeskoczenia na kolejną platformę. Daje momenty głębokich przeżyć. Jednak, żeby je poczuć, trzeba zagrać. A moim zdaniem, w The Last Guardian zagrać trzeba, jeśli tylko macie w domu Playstation 4.

FacebookGoogle+TwitterPinterestLinkedInBlogger Post
Kapitalnie zbudowane połączenie zręcznościówki i gry logicznej. Konieczność niestandardowego myślenia. Mnóstwo emocji, nawet mimo pewnej sztuczności.
Praca kamery. Uczucie wymuszenia przejmowania się więzią między Trico, a chłopcem. Grafika jak z PS3
Leciwy już człowiek. Rocznik 76, XX wieku. Niektórzy mówią, że trzeba już złomować, ale się nie daje. Ciągle działa, dzięki swoim najlepszym cechom charakteru, czyli złośliwości i wyjątkowej wredocie. Prywatnie szczęśliwy mąż i ojciec. Córka Oliwia, urodzona na początku 1999, syn Gabriel urodzony na początku 2008 roku, żona Żaneta...nie powiem kiedy urodzona...w każdym razie ma 18 lat (wartość prawdziwa niezależnie od tego kiedy to czytacie :P).

Komentarze