feat - dishonored

Dishonored – recenzja gry

Ocena: 8,0

Plusy:
+ oprawa, design i efekty specjalne
+ elementy rozgrywki zaczerpnięte z innych tytułów
+ ogromne możliwości na polu walki
+ ciekawe, choć nieliczne zadania poboczne
+ świetna optymalizacja
+ długość rozgrywki
+ maska Corvo

Minusy:
- przewidywalna fabuła
- wkradająca się monotonia
- brak innowacji
- protagonista tak łatwowierny, że spokojnie oddałby swoje życie za ptaszka z Angry Birds
- powtarzalność misji


Pierwsze informacje dotyczące Dishonored nie zrobiły na mnie większego wrażenia, aż do momentu, w którym twórcy opublikowali zwiastun. Wtedy wszystko się zmieniło. Moje zainteresowanie tym tytułem wzrosło do niewyobrażalnych rozmiarów i z zapartym tchem wyszukiwałem w sieci nowych smaczków. Opierałem się głównie na słowie pisanym, gdyż jak wiadomo materiały wideo potrafią ostro popsuć zabawę. Produkcja mająca w sobie cechy wielu wyśmienitych, a nawet genialnych gier nie mogła być od nich gorsza – przynajmniej tak mi się zdawało.

Ogromny hype towarzyszący produkcji Arkane Studios spowodował, że wymagania graczy wobec tej gry były naprawdę duże. Jedni mówili, że szykuje nam się niezły hit, drudzy próbowali udowodnić, że to jedynie marny miks kilku innych tytułów, zaś inni zbytnio się nie przejęli i cierpliwie czekali na rozwój wydarzeń. No i nadszedł ten dzień, gdy Dishonored pojawił się na półkach sklepowych i można go było w końcu przetestować. O ile pierwsze cztery godziny to solidny kopniak na twarz, to później okazuje się, że coś tutaj kuleje, a raczej gdzieś się cichaczem ulatnia, ale może od początku.

Protagonista – Corvo Attano — jest, a raczej był, osobistym ochroniarzem Cesarzowej Jessamine Kaldwin, gdyż to właśnie jego obwiniono za zabicie swojej pani. Bohater ląduje w wiezieniu, z którego udaje mu się jednak uciec. Oczywiście, nie dokonał tego sam. W tym przedsięwzięciu pomogła mu pewna grupa, dostarczając odpowiednie narzędzia mordu. Także od nich Corvo otrzymuje tą wspaniałą maskę, dzięki której nikt go nie pozna, gdy zakrada się do strażników i efektownie eliminuje ich, podcinając im gardło. Dlaczego jednak to robi i zgadza się na zadania, które są mu zlecane? Mógłbym powiedzieć, że jest totalnym imbecylem, nie ma własnego zdania i wierzy we wszystko, co mu się powie i to jest fakt, lecz w opowieści zostaje to wszystko podpisane pod uratowanie małej córeczki zabitej Cesarzowej. Tak moi mili. Attano to prawdziwy bohater i zrobi wszystko, by jego dawny obiekt ochrony znów był w bezpiecznym miejscu. Ten twist fabularny pojawia się na samym początku gry, więc nie musicie od razu się denerwować, że niby wrzuciłem do jakiś mega spoiler. Ogólnie cała fabuła opiera się na jednej wielkiej konspiracji, powiązaniom politycznym i wykorzystaniu do niecnych celów biednego protagonisty. Nie chcąc wam wiele zdradzać, wolę raczej się wyżalić, gdyż wydaje mi się, że zostałem oszukany.

Mógłbym przeboleć, że główny bohater jest niczym stworzona z pikseli postać z dawnych gier j-rpg na Snes’a i Psx’a, ale jednak nie mogę, bo przez to w ogóle nie zdołałem się z nim w jakikolwiek sposób związać. Facet zna się na rzeczy i potrafi takie cuda wyczyniać, że aż szczena opada do samej podłogi. Tu się teleportuje, zeskakuje z budynku i po cichu załatwia obrany wcześniej cel. Innym razem patrzy przez ściany by dobrze zaplanować kolejny ruch. Jeżeli ma ochotę to przyzywa mordercze szczury, które wszamią wszystko co się rusza. Mało? Co powiecie zatrzymanie czasu, ustawienie przeciwników w takiej pozycji, aby każdy postrzelił jednego ze swoich a potem podrzucacie im granat? Ogólnie jedna wielka zadyma, bądź skradanie pełną gębą. No ale co z tego, gdy po ośmiu godzinach okazuje się, że i tak większość misji wykonujemy tak samo, gdyż w innym przypadku zostanie podniesiony alarm, przez który więcej się człowiek namęczy niż odczuje jakąkolwiek przyjemność? Monotonia ukrywa się w każdym zakamarku tej gry i twórcy zamiast ją jakoś eliminować postanowili, abyśmy to my sobie z nią poradzili poprzez wykonywanie przeróżnych sekwencji z wachlarza umiejętności protagonisty. Zabieg mało popularny, wręcz w dzisiejszych czasach nie stosowany i albo ktoś go zaakceptuje, bądź odinstaluję grę z dysku i powie „na fejsie”, że Dishonored jest do d… Mówiąc szczerze, sam bym był w takiej sytuacji, gdyby nie ciekawy zwrot akcji w fabule. Dopiero on wyrwał mnie z rutyny, w którą popadłem. Niestety, z góry można ten cały twist przewidzieć, co psuje ogólny odbiór, bo gra z solidną historią powinna zaskakiwać, a nie podpowiadać dalszy ciąg wydarzeń.

W kwestii oprawy nie mogę się do niczego przyczepić. Gra śmiga jak rakieta wystrzelona z F-16 i ani na sekundę nie zwalnia. Wszystko ustawione na maksa z AA włącznie, a kompa wcale jakiegoś mocarnego nie mam – Intel i3 540, 8GB Ram i GTX 285. Sam design postaci, lokacji, przeciwników, przedmiotów i innych elementów otoczenia zasługuje na najwyższe uznanie. Dawno nie byłem tak zaabsorbowany eksploracją miejsc, głównie z powodu samej architektury otaczającego Corvo krajobrazu. NPC zachowują się naturalnie, choć inteligentnymi bym ich nie nazwał. Efekty specjalne towarzyszące danym mocą to wspaniała uczta dla oka, a ilość animacji protagonisty jest całkiem imponująca. Co jak co, ale grafika daje radę i proszę was, nie słuchajcie tych malkontentów, którzy jedynie uważają, że Wiedźmin 2 i Battlefield 3 wyglądają obłędnie, mimo supermegahiper tekstur liczy się ogólny odbiór, pomysł i wykonanie, a tego tu nie brakuje. Niestety, w kwestii muzyki tak zachwalać nie będę, gdyż ścieżka dźwiękowa jest po prostu dobra, odpowiednio przystosowana pod taki rodzaj rozgrywki. To samo tyczy się odgłosów broni – czyli kuszy, szabli i pistoletu, oraz tajemnych mocy. Ogólnie jest przyzwoicie, ale bez wodotrysków i geniuszu ze strony ludzi za to odpowiedzialnych.

W newsie dotyczącym tej recenzji wymieniłem kilka tytułów, z których wyciągnięto dane elementy i dodano je do tej produkcji. Zaczynając od Bioshock, gdzie mamy wykorzystanie plazmidów, tak tutaj Corvo posiada dwa paski energii, z czego jeden odpowiada za używanie tajemnych mocy. Potem mamy Mirror’s Edge i charakterystyczne poruszanie się postaci z perspektywy pierwszej osoby, nie zabrakło nawet wślizgu i bajecznych ujęć kamery, dzięki którym człowiek ma wrażenie, jakby sam się wspinał na dach. Cicha eliminacja wrogów chowając się w cieniu i czekanie na odpowiedni moment to wypisz wymaluj Thief, zaś zeskakiwanie z wysokich miejsc i zadawanie śmiertelnych ciosów pochodzi z produkcji Ubisoft – Assassin’s Creed. Ogólny klimat i ponura atmosfera przypomina nieco Half-Life 2, choć można by się spierać. Możliwość teleportacji, a raczej zmiana swojej pozycji względem otoczenia pasuje do Portala, zaś stylistyka wszystkich postaci mocno nawiązuje do tej z Torchlight. Niektórzy wymieniają jeszcze Deus Ex’a, ale raczej się z tym nie zgodzę, gdyż chodzi tu o misje poboczne, które o dziwno są bardzo ciekawe, ale ich ilość jest raczej mierna. Sami widzicie, że niezły miks z tego wyszedł i jeżeli chodzi o sama rozgrywkę to nie ma się do czego zbytnio przyczepić. Wystarczy zobaczyć w sieci filmiki graczy, którzy prezentują przeróżne wygibasy grając w Dishonored. Zastanawia mnie natomiast fakt, iż twórcy czerpali dane aspekty z tak wielu tytułów, karmili nas efekciarskimi zwiastunami a w gruncie rzeczy dostaliśmy produkt genialny w kwestii gameplay, ciekawy fabularnie a mimo to ciągle czegoś brakuje. Bo tak naprawdę nie dodaje nic wielkiego od siebie, sztuczna inteligencja wrogów to jakaś kpina – dwóch ludków stoi obok siebie, zabijamy jednego a drugi nawet się nie obróci, a po kilku godzinach dopada nas ukryta w zakamarkach, monotonia. Gdzie ta epickość wypływająca hektolitrami z zapowiedzi wideo? Nieprzewidywalna fabuła i duża swoboda? No gdzie ja się pytam? Ano chyba sobie poszła na czas, gdy ogrywałem dzieło Arkane Studios, a szkoda, bo wolałbym zobaczyć ją tam w akcji, a nie na plaży nad Morzem Śródziemnym sączącą drinka z palemką. Zawód ogromny, ale mimo to, tytuł ten ma w sobie moc, która niejednego urzeknie, nawet z tymi wadami. Trochę to śmieszne, ale prawdziwe.

 

 

Czy zatem warto zainwestować w Dishonored? Tak, tak i jeszcze raz tak. Dlaczego? Odpowiedź jest tak prosta, jak budowa cepa. Warto dla rozgrywki, wspaniałej oprawy, ciekawych postaci i ogólnego klimatu. Arkane Studios nie stanęło na wysokości zadania, ale udowodniło, że warto mieszać gatunki, czerpać inspiracje od innych i podawać na talerzu w odpowiedniej dobranej formie. Brawa są, ale klękać nie będę. Mam nadzieje, że dwójka powstanie, bo szkoda by było z takiego świata rezygnować.

PS. Gra została zlokalizowana i nie natrafiłem na jakieś poważne błędy, ale jakoś dane słowa z naszego języka mi nie pasowały i magia steampunku gdzieś się ulatniała. Dlatego zdecydowałem się na oryginalną wersję, ale jeżeli ktoś będzie chciał grać po polsku, to nie powinien się zawieść. Cenega otrzymuje jeden punkt do Reputacji ode mnie!

FacebookGoogle+TwitterPinterestLinkedInBlogger Post

Komentarze